sobota, 28 lutego 2015

Bachor-blog


Osaczają mnie od jakiegoś czasu wątpliwości, odnośnie sensu pisania mojego bloga. Po pierwsze, raz wszedłszy w blogosferę, znalazłam tyle fantastycznych blogów, pisanych już to na poważnie, już to z przymrużeniem oka, a wszystkie mądre, inteligentne, śmieszne i wzruszające zarazem...I tak sobie myślę, na co ty się kobieto porywasz? Komu ty chcesz dorównać tą swoją pisaniną? Sadzisz takie banały, wyważasz otwarte drzwi - po co ci to?


Po drugie, słyszę co jakiś czas różne bardziej lub mniej złośliwe komentarze, na temat tzw "bachor - blogów". Że już za dużo. Że ile można. Że mielą te bachor-blogerki ciągle to samo. Że ciu ciu, a jaki słodziutki, a jak ubraniutki, a jaki pokoiczek, a jaki własnej roboty słoiczek i szaliczek. Że to wszystko takie słodkie jak ulepek. Że mdli jak się czyta.
No tak.
To prawda. Jestem jaka jestem. Inteligencji mi nie przybędzie, ani warsztatu pisarskiego, jak mniemam. Pewnie to, co piszę, wpada gdzieś w otchłań internetów i tylko echo gra, jak odbija się od dna...Wiem, że żaden ze mnie Magellan,  czy tam inny odkrywca.
Zgadzam się, że ilość mam blogerek znacznie przekracza dopuszczalną średnią krajową przypadającą na jednego gigabajta, czy jakoś tak. 
A jednak...
A jednak to mamusiowe blogowisko jest potrzebne. Nawet ja, jako najmniejszy trybik w blogowej maszynie, przydaję się do czegoś. Nasze pisanie nie jest tylko jakimś denerwującym brzęczeniem w przestrzeni kosmicznej. Wiecie dlaczego?
Dlatego, że po drugiej stronie ekranu są takie same kobiety, jak my. Te wszystkie mamy, które zastanawiają się, czy to, co czują, czy przeżywają jest normalne? Czy jest na świecie ktoś, kto czuje podobnie, kto ma podobne doświadczenia, kto tak samo potrzebuje pomocy? I wiecie, co? Kiedy przeczytamy o uczuciach podobnych do naszych, wstępuje w nas jakby nowe życie. Mamy ochotę sięgnąć poza ekran i z całego serca uścisnąć tę dziewczynę, która tak fantastycznie opisała moją sytuację. Która tak pięknie umie pogodzić swoje macierzyństwo z pracą... Która gotuje, jak anioł, a piecze jak archanioł...Która umie wyczarować istne cuda swoimi rękoma...Która, chociaż jest samotną mamą, jest dzielna jak zastęp wojowników...Która płacze, bo nie może doczekać się upragnionego dzidziusia...Która szaleje z radości, bo nareszcie zaszła w ciążę...Te wszystkie kobiety tworzą z nami wielką wspólnotę, odganiają naszą samotność, zapewniają nam - tak wytęskniony kontakt z osobą dorosłą.



Świadomość, że nie jesteśmy same, jest cudowna. Jest nam niezbędna do normalnego funkcjonowania w tym nienormalnym świecie. W tych wyśmiewanych bachor-blogach znajdujemy zachętę, radę, pociechę. W zdrowiu, w chorobie, w dobrej i złej doli - szukamy bratniej duszy w sieci. I co ciekawe, często tę bratnią duszę znajdujemy. Znam wiele serdecznych przyjaciółek, których początek znajomości sięga wspólnych komentarzy pod jakimś postem...
Więc niech się dzieje, co chce...Niech trwa ten blog, blożek, blogasek...Ziarenko piasku w porównaniu z różnymi blogowymi gigantami. Duży Brązowy Dom znalazł swój kawałek blogowej podłogi i rozgościł się na niej. Już tyle fantastycznych osób u nas gościło, zostawiało swój ślad na progu i błogosławiło dobrym słowem...
Jesteście wszyscy obecni każdego dnia w moich myślach i w moich modlitwach. Pomyślałam sobie, że może chcielibyście o tym wiedzieć...Dlatego na koniec przesyłam prawdziwie dobre życzenia od Dużego Brązowego Domu dla waszych domów: Niech was Pan Bóg błogosławi i strzeże, niech rozpromieni Oblicze swe nad wami, i niech was obdarzy pokojem. Niech tak się stanie. Niech tak się stanie.











poniedziałek, 23 lutego 2015

Nie lubię...?




Nie lubię zaglądać rano do lustra. W pierwszej chwili zastanawiam się, co to za grubawa baba z niego wygląda? Twarz jakby znajoma...Chwila koncentracji - i oto smutna prawda dociera do mojej ledwo żywej świadomości. To ja. To moje worki pod oczami (efekt kolejnej niedospanej nocy). To mój, niestety, lekko zwiędnięty podbródek. Niezapomniana Nora Ephron pisała, że "moja szyja mi się nie podoba" (I feel bad about my neck). No cóż, moja szyja mnie również nie zachwyca. Tudzież moja figura, a właściwie jej brak...Gdzie te czasy, kiedy moją szafę zapełniały stroje w rozmiarze 36-38, a każde spodnie były na mnie za szerokie w talii...? Gdzie te czasy, wydaje się, że tak nieodległe, kiedy poranna toaleta trwała chwilę - człowiek się mył, czesał i wybiegał z domu w ostatniej, jak zwykle, chwili. Czasy się zmieniły. Zanim się człowiek wytoaletuje, umyje głowę, precycyjnie wysuszy, wywoskuje niechciane to i owo z twarzy, umaluje delikatnie, acz starannie, mijają kwadranse, podczas których co jakiś czas w drzwi łazienki walą co niecierpliwsi członkowie rodzinnego klanu. Nie chcem, ale muszem. Jeśli obcy ludzie mają nie uciekać przede mną z krzykiem, muszę podejmować ten syzyfowy wysiłek. Młodsi niech przed łazienkowymi drzwiami ćwiczą cierpliwość. 



 Dlaczego tak trudno zaakceptować nasze zmieniające się ciało? Naszego starzejącego się "osiołka"? To przecież ciągle jestem ja, ta sama dziewczyna, nadal gotowa na przyjęcie swojego przeznaczenia. Ta prawdziwa ja wygląda ciekawie przez okna oczu i nie poznaje samej siebie. Jakoś ten mój kostium sceniczny się pomarszczył, zdeformował, osłabł. Niezawodna, jak dotąd, maszynka zaczyna szwankować. Trudniej się regeneruje. Łatwiej choruje. Traci wzrok. Szybciej się męczy. Włosy nie chcą się tak łatwo układać. Szpakowacieją i tracą blask. Jak sobie poradzić z tym wyzwaniem? Z tym nadchodzącym cieniem?



Kiedy po raz pierwszy byłam w ciąży, moje zmieniające się z tygodnia na tydzień ciało niezmiernie mnie bawiło. Powiększający się obwód brzucha był źródłem niekończących się żartów oraz celem złośliwych, acz przyjacielskich, przymówek. Tak samo było za drugim, trzecim i czwartym razem. Do wagi sprzed ciąży wracałam natychmiast po porodzie, a karmienie piersią jeszcze dodatkowo wagę obniżało. Wydawało mi się, że tak będzie zawsze...Okazało się, że figa z makiem. Kiedy urodziłam Tomka, różne stresy a także niemożność karmienia zatrzymały moją wagę. Całe  jedenaście kilogramów, które po cichutku skumulowałam na sobie w ciągu dziewięciu miesięcy zostały przy mnie - aż do dzisiaj. Nie chcą odejść, pokochały mnie na wieki, a na dodatek zapraszają swoje koleżanki...które jako tako odpędzam, ale które odchodzą bardzo niechętnie...


Przed i po. Jak można zaakceptować takie ciało? Zwyczajnie. Nie ma powrotu, dziewczyno. Macierzyństwo zmienia nas w sposób nieprawdopodobnie głęboki. Zmienia nie tylko nasze postrzeganie świata, nasze priorytety i sposób spędzania nocy - z leżącego na siedzący. Zmienia także nasze ciało. Nawet, jeśli spadną z nas wszystkie, co do jednego, ciążowe kilogramy, zostaną ślady. Pozostanie historia naszej miłości, zapisana w nas: w rozciągniętej skórze naszego brzucha, w rozstępach na pośladkach, w piersiach, produkujących hektolitry mleka, w podkrążonych oczach, w obrzmiałych stopach. Nie warto płakać po dziewczynie, która odeszła, natomiast trzeba zaprzyjaźnić się z kobietą, która ją zastąpiła. Trzeba ją pokochać, bo jest tego warta. Jest piękna, dzielna i mądra; jest gotowa poświęcić wszystko dla tych, których kocha; kiedy coś zagraża jej miłości, będzie walczyć jak lwica, jak odział Amazonek, jak Angelina Jolie w filmie Salt. Lepiej z nią nie zadzierać.




Co z tego, że moje ciało jest tak bardzo inne? Pewnie, tamto, sprzed lat podobało mi się bardziej, ale to, które mam teraz...To ciało, które mam teraz opowiada najpiękniejszą historię na świecie, historię pewnej miłości, która wydała owoce...I te owoce poniosą tę miłość w świat, wezmą ją ze sobą i być może przekażą dalej.


Jak cudownie jest żyć w zgodzie ze sobą. Pewnie, że są takie dni, w których wpadam w otchłań rozpaczy z powodu mojego wyglądu. Farbuję włosy. Używam podkładu i korektora. Co jakiś czas muszę użyć wosku - po pięciu porodach zrywanie ciepłego wosku z twarzy naprawdę nie robi na człowieku wrażenia...aż takiego. Pewnie, że cieszę się, kiedy mi dają mniej lat niż mam...czasem się to zdarza, słowo daję. Jednak tak w ogólności, to lubię siebie. Blizny i deformacje mojego ciała są częścią mojej historii, one przypominają mi o najpiękniejszych, chociaż często najtrudniejszych, chwilach mojego życia.
Czasem, zwykle u fryzjera, trafiają w moje ręce kolorowe gazety dla kobiet, różne glamury i twoje style. Patrzę sobie na te nieszczęsne ofiary własnego wyglądu, różne celebrytki i słynne aktorki. Jakim trzeba być nieszczęśliwym człowiekiem, aby tak nie akceptować siebie przemijającej. Wstrzykują sobie te biedaczki ten kiełbasiany jad, podciągają zmarszczki, katują się siłownią i głodową dietą...po co? Po to, żeby ktoś im zrobił zdjęcie? Żeby obejrzeć się w gazecie? Żeby ktoś ich pożądał? Ich ciała też roją się od blizn i szram, tyle tylko, że w ich przypadku te blizny oznaczają rozpacz. Ich ciała nie opowiadają miłosnych historii, ich ciała opowiadają o seksie w wielkim mieście. A to bardzo smutna historia.




Zobaczcie, jakie piękne są te kobiety, chociaż dalekie od rozmiaru small. Małe jest piękne i duże jest piękne. Filigranowe kształty są urocze, a pełne kształty emanują kobiecością. Jestem gotowa na starość. Niech przychodzi, a co tam. Ciało wprawdzie mdłe, ale duch ochoczy. Póki żyje we mnie ta ciekawa świata za zakrętem losu dziewczyna, nie boję się przyszłości. Jeszcze tyle do obejrzenia, do zrobienia, tyle książek do przeczytania, wnuków do przytulania; tyle godzin do przegadania, filmów do obejrzenia. Jeszcze się nie nabyłam we dwoje z moim mężem, jeszcze poznaję swoje dorosłe dzieci, tak inne i tak podobne do tych maluszków, które pamiętam. Jeszcze Pan Bóg ma dla mnie wiele planów, jestem o tym przekonana. 





Moje ciało, stworzone do miłości. Moje ciało stworzone na wzór i podobieństwo Największej Miłości, która poświęciła wszystko dla mnie. Nie chcę inaczej.
Nie lubię zaglądać rano do lustra, ale lubię się przeglądać rano w Jego oczach.