Dawno, dawno temu, 28 grudnia, w odległej Galaktyce roku 1991, miało miejsce doniosłe wydarzenie: powstała nowa, podstawowa komórka społeczna. Komórka dwuosobowa, portatywna, naiwna...a jednak bardzo pewna siebie. I słusznie.
Komórka poślubowała, odbyła wesele i zaczęła nowe życie z niezłym, jak widać, nastawieniem.
Nie mieliśmy mieszkania, pieniędzy ani pracy, ale jakoś nam to nie przeszkadzało. Zaraz po ślubie wyjechaliśmy doktoryzować młodego męża do Anglii i byliśmy szczęśliwi. Mieliśmy malutkie stypendium doktoranckie, a także przez krótki czas dochody z ambitnej pracy młodej żony w roli uniwersyteckiej pani sprzątaczki. Była to praca bardzo pożądana przez wszystkie żony doktorantów, a ja dostałam ją po znajomości, ponieważ moja poprzedniczka i przyjaciółka, Susan, zaszła w ciążę (podobnie jak jej poprzedniczka), i zarekomendowała mnie na to stanowisko. Okazało się jednak, że to miejsce pracy było jakoś zainfekowane wirusem ciążowym, ponieważ po kilku miesiącach, ja również zaszłam w ciążę. Przekazałam stanowisko pewnej Holenderce, którą chyba już po miesiącu zaczęło mdlić od detergentów, więc zrobiła test ciążowy, który okazał się pozytywny...Dalszej historii nie znam, ale myślę że mogła być ciekawa...
W każdym razie podstawowa komórka nam się powiększyła o Natalię Martę, urodzoną w Colchester Maternity Hospital, tuż po nowym roku 1994...
Natalcia jako wyrośnięta trzylatka...
Młody tatuś, chociaż zaszokowany nową rolą (nowonarodzona dziewczynka nieźle przećwiczyła swoich rodziców), zdołał jakoś dokończyć oraz obronić swój doktorat i ciała łodzina wesioła wróciła do Polski.
A w Polsce, w Warszawie, na Ochocie, w małym mieszkanku, w jednym z pokoików, stanęło drugie małe łóżeczko dla drugiej małej córeczki. Marysia urodziła się we wrześniu 1995 roku w szpitalu św Zofii, który wtedy dopiero raczkował na drodze swojej przyszłej wielkiej kariery. O ile poród wspominam milutko, o tyle połóg koszmarnie. Jedna pani nakrzyczała na mnie, że przywiozłam jednorazowe pieluchy dla noworodka zamiast tetrowych oraz surowo zganiła mnie za brak niemowlęcych kaftaników wiązanych na plecach. Rzeczywiście, do szpitalnej torby spakowałam wyłącznie pajacyki rozpinane od góry do dołu...Ponadto wbrew moim prośbom nie umyto mi dziecka po porodzie i w efekcie Marysię zagrzybiło od stóp do głów...Co tam, najważniejsze, że byliśmy razem!
dwuletni stempelek tatusia...
Tak więc podstawowa komórka powiększyła się o kolejnego lokatora, a właściwie lokatorkę. Tata dzielnie pracował, mama zostawszy mamą domową, zaopatrzyła się w większą ilość legginsów i bluz dresowych niezbędnych w hodowli małych dzieci, dzieci niefrasobliwie rosły i były coraz słodsze i mądrzejsze, ku zachwytowi mamy i taty.
Minęło czasu małowiele, akurat tyle, ile trzeba i mama poczuła, że po pierwsze ma dosyć chodzenia w legginsach, a po drugie, że właściwie czemu by nie zaszaleć i nie zaprosić na świat kolejnego małego człowieczka. Tata od jakiegoś czasu już bąkał nieśmiało na temat, że córeczki są co prawda fantastyczne, ale syneczki też niczego sobie. Tak więc w październiku 1997 roku pojawił się na tym pięknym świecie Filip Maciej, najpoważniejszy niemowlak na świecie.
Toast szpitalną herbatką na cześć szczęśliwych narodzin Filipa, w kroplówce oksytocynka...
Ten poród również odbył się na Żelaznej, ale jakże inna była to Żelazna. Od tamtej pory kocham ten szpital miłością wierną i stałą...
Filip nas zaskoczył: dziecko, które nie wrzeszczy, jest grzeczniutkie, je i śpi jak Pan Bóg przykazał według nas nie istniało w przyrodzie. Aż tu nagle pojawiło się u nas...Po raz pierwszy stosowałam wtedy ciążową dietę eliminacyjną i efekty były cudowne pod każdym względem. Dziecko nie miało kolek, mama straciła ciążowe kilogramy w sekundę po porodzie, tata był zachwycony jak szybko trzecie dziecko wpasowało się w naszą rodzinną maszynerię. W takiej atmosferze nawet monotonna dieta bezmleczna była łatwiejsza do zniesienia... W naszej komóreczce na trzecim piętrze zrobiło się ciasnawo. Postanowiliśmy się rozbestwić i kupić większe mieszkanie, sprzedawszy uprzednio nasze. Jakież było nasze zdziwienie, gdy znaleźliśmy nowe gniazdo w sąsiednim bloku: cudowne, świeżo wyremontowane 60 metrów, z otwartą kuchnią i osobną łazienką i toaletą. Po prostu niebo na czwartym piętrze. W tejże podniebnej komóreczce, w sławnym roku 2000, równo trzy lata po Filipie, pojawiła się kolejna dziewczynka, która miała być wymarzonym bratem dla Filipa: Joanna Klara. Po pierwszym krótkim rozczarowaniu (miał być brat!!!), Filip stał się najwierniejszym stróżem i opiekunem swojej siostry. Tak jest właściwie do dzisiaj.
świeżo upieczona Joasia, na etapie embrionalnym zwana roboczo Florkiem
Żyło nam się we czworo dzieci i dwoje dorosłych bardzo milutko, tatuś pracował i awansował, nawet samochód służbowy dostosował się do ilości naszych dzieci...
Po kilku jednak miesiącach tej sielanki ponownie stało się nam z lekka ciasnawo, a jednocześnie pojawił się potencjalny kupiec na nasze czwarte piętro... a jednocześnie zaproponowano nam bardzo korzystne kupno dużego mieszkania w nowiutkim bloku, zwanym po modnemu apartamentowcem...a jednocześnie wizja windy, która wwozi moje zakupy na dowolne piętro i nie muszę ich tachać...że nie wspomnę o dziecku i wózku...Zdecydowaliśmy się. Z tym, że mój mąż warunkowo, bo marzył mu się domek na preriach za miastem.
Dwa lata przemieszkaliśmy jako ci młodzi, wykształceni, z nowoczesnych apartamentowców, póki nie trafił nam się domek za miastem. Kiedy mieliśmy się przeprowadzać we wrześniu 2003 roku, u Joasi wykryto białaczkę. Grom pierwszy.
Na szczęście trafiła nam się cudowna pani doktor, a co tam, podam nazwisko, doktor Sikorska-Fic. Na szczęście okazało się, że Joasia ma taki rodzaj białaczki, który daje największą szansę na pełne wyleczenie. Na szczęście wszelkie powikłania po pierwszym rzucie chemii, dzięki spiętrzonym falom modlitw, przeszły bez śladu. Sepsa, głęboka zakrzepica żył lewej nogi...Straszono nas niesprawną nogą, krótszą, ze zwapnionymi żyłami. Pan doktor, który robił Joasi usg dopplerowskie po zakończonej kuracji antyzakrzepowej, nie mógł uwierzyć własnym oczom i kazał iść do Częstochowy na kolanach. Ten motyw w trakcie całej choroby dosyć często powracał: to niemożliwe, to cud, to się nie zdarza...W tym czasie zwolniono naszego tatusia z pracy, bo był za mało dyspozycyjny. Grom drugi i jednocześnie kolejny cud - bezrobocie trwało zaledwie trzy tygodnie.
Choroba minęła, Joasia weszła w remisję, w 2005 roku, na samiutkie urodziny, usunięto jej vascuport, czyli tzw centralne dojście dla kroplówek. Włoski odrosły, po vascuporcie została mała blizna na lewej piersi.
Nasz wymarzony domek okazał się dosyć felerny, więc zaczęliśmy medytować kolejne przenosiny. Tu muszę odnotować cud numer siedemdziesiąt osiem, ponieważ nasz felerny dom został kupiony przez feler we własnej, niezbyt atrakcyjnej osobie. W tym miejscu i w tej chwili zaczęła się historia Dużego Brązowego Domu, którą już znacie.
W Dużym Brązowym Domu przyszedł na świat Tomasz Barnaba, w czerwcu 2011 roku. Niestety, nie dotarłam na czas na Żelazną i Tomcio urodził się niejako po drodze, w Międzylesiu. Niestety, niestety, niestety. BRRR.
Jak już pisałam, nasz Tomek ma pewien genetyczny defekt, tzw gigantyzm wczesnodziecięcy czyli syndrom Becwitha-Wiedemanna. Dzieci z tą dysfunkcją rosną szybciej niż rówieśnicy i niestety, są też bardziej podatne na nowotwory - zwłaszcza w obrębie jamy brzusznej, chociaż nie tylko. Sprawdzamy więc Tomciowy brzuszek co trzy miesiące przy pomocy usg, badamy krew i patrzymy optymistycznie w przyszłość. Nasz duży synek rozwija się modelowo i ma szansę wyrosnąć na fantastycznego, mądrego i baardzo wysokiego mężczyznę; metr dziewięćdziesiąt to absolutne minimum.
Dwadzieścia trzy lata za nami, tyle radości, tyle trudów, nasza wspólna droga. Wyrosły nam dzieci, zmienia się epoka, a my nadal trzymamy się za ręce, śmiejemy z tych samych żartów, gadamy do późna w noc. Ile razem dróg przebytych, ile ścieżek przedeptanych...Te same gwiazdy nad nami, to samo niebo, ta sama nadzieja, która zawieść nie może. A fundamentu nikt nie może położyć innego niż ten, który jest położony: Alfa i Omega, początek i koniec. Budujemy na skale.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz