sobota, 4 lipca 2015

Cudowność



Najpierw czujesz charakterystyczną ostrość powietrza, lekko słony powiew wiatru. Chwilę później dobiega twoich uszu monotonny, miarowy szum. Mijasz wzbierający stopniowo ludzki potok; jego nurt początkowo szeroki, nagle dramatycznie się zwęża, przelewając się gwałtownie przez stromość wydmy, zbiegając po drewnianych, wytartych schodach, kończąc swój krótki bieg w morzu. W morzu! Cudownym, wielkim, wspaniałym bezmiarze wód; w rześkości wody i powietrza, w delikatnej linii horyzontu, w porywach wiatru podnoszącym tumany piachu. 
Nareszcie dotarliśmy.
Minęło niecierpliwe oczekiwanie na koniec roku szkolnego; jeszcze tylko gorączkowe wrzucanie ubrań, butów oraz czapkochustek od słońca, przypominanie sobie o milionie rzeczy, które cierpliwie czekają na zapakowanie. Jeszcze tylko wybór książek i filmów, ostra selekcja zabawek, zaledwie trzykrotne upewnienie się, że pluszowa Świnka i ukochany Kiciuś są na miejscu - i już ruszamy!
Siedemnaście lat minęło, od kiedy pierwszy raz postawiliśmy stopy na białogórskim podwórku pani Mirki. Białogóra skurortowiała, dzieci nam porosły, tylko morze zostało na swoim miejscu. Nasz odwieczny punkt odniesienia.













Morze to moveable feast, ruchome święto, jakby powiedział Hemingway. Moje serce tam mieszka. Co prawda, przez pierwszy tydzień pobytu, mój organizm musi się zaaklimatyzować i odstresować, więc miewam potworne migreny, albo bóle kregosłupa, albo mdłości i osłabienie, albo cokolwiek innego. Podobnie dzieci  może nie reagują aż tak dramatycznie jak ich mamunia, są w końcu młodsze, ha ha  jednak często pojawiają się jakieś stany podgorączkowe, katary czy zaostrzenia alergii... Dlatego dla nas krótki wypad nad morze, to nie jest opcja wybieralna. Albo miesiąc albo nic. Dlatego właśnie mierzymy zamiar podług sił, a nie odwrotnie, niech nam Wieszcz wybaczy. Nie dla nas pensjonaty, restauracje i libacje. Mamy swój pokoik u kochanej pani Mirki, gotujemy obiady wakacyjne, zbieramy jagody i grzyby i ogólnie dusimy grosze, a co! To, co najważniejsze mamy za darmo: chłodne wody Bałtyku, najpiękniejsze białe plaże Europy, cudowne krajobrazy w jakiś przedziwny sposób zachowane od zarazy banerów reklamowych, a także podziwiane przez płoty przydomowe ogródki pełne pienistych róż, lampionów hortensji, płonących rudbekii, romantycznych groszków i wytwornych dalii. Wierne rowery wożą nas po okolicy, pozwalając dotknąć i posmakować tego piękna, które nas otacza. Takich lasów jak tu, nie ma nigdzie na świecie; mam nadzieję odnaleźć je kiedyś w niebie.












To drzewo na zdjęciu po lewej, kilkusetletni grab, został powalony parę dni temu przez wichurę. Oba zdjęcia dzieli tydzień... Nie chce się uwierzyć, że taki kolos mógł upaść. Dwa zdjęcia poniżej pokazują krajobraz po wichurze. Na drzewie - Filip.








Za darmo mamy też, niestety, niestety, festiwal ludowej, przaśnej brzydoty. Wyburza się stare rybackie domki, żeby postawić nowoczesne wille w stylu eklektycznym do bólu: coś alpejskiego (drewniane góralskie balkony), coś wielkomiejskiego (schodki z lastrico w komplecie ze srebrzystą stalową poręczą), coś baśniowego (przeszklenia jak z trumienki Królewny Śnieżki), coś lokalnie rustykalnego (porozwieszane na ścianach muszelki, świecące latarnie morskie tudzież malowniczo udrapowane sieci). W pięknej rybackie mieścinie o statusie kurortu, czyli w Łebie, port został zamieniony w coś tak koszmarnego, że człowiek przeciera zdumione oczy, bo trudno w to uwierzyć. Wszędzie porozstawiane toporne, paskudne, chamskie budy - smażalnie ryb, budy - sklepiki z pamiątkami, budy - lodziarnie. Na tym ponurym tle błyszczą nieliczne diamenty, czyli na przykład smażalnia u Detlaffa czy cukierenka pod wdzięczną nazwą Zakątek Klary. Niestety, gdzieś mi się zapodziały zdjęcia tych uroczych odstępstw od koszmarnej reguły.
Innym PRZECUDOWNYM odstępstwem jest białogórski pensjonat i kawiarnia U Regenta. Przemiłe małżeństwo z Gdyni, państwo Regentowie, kupili już blisko piętanście lat temu wiekową stajnię. Urzekły ich stare cegły i omszałe kamienie, postanowili zagrać va banque. Sprzedali gdyński dom, kupili stajnię i wzięli się do pracy. Efekt możemy podziwiać dzisiaj. Pięknie zaadaptowany budynek, zachowane charakterystyczne detale, dbałość o najdrobniejszy szczegół  od urokliwej stolarki okiennej po rodzaj kwiatów wychylających się ze skrzynek i rabat pensjonatowego ogródka. Chodząc po Białogórze człowiek stara się nie patrzeć, U Regenta za to nie można się napatrzeć...












Niestety, nie bardzo możemy sobie pozwolić na pobyt w tym miejscu, ale do kawiarni wpadamy dosyć często (ten sernik! to tiramisu!!! ten tort bezowy!!!!), nie zawsze na jakąś słodycz, ale po prostu posiedzieć przy kawie czy lampce gruzińskiego wina. Uczta dla zmysłów.
Pokochaliśmy Białogórę, mimo jej wad. Gdzie znajdzie się drugie miejsce tak przyjazne rodzinom, bez nocnych klubów i toplesów... za to z przemiłym kościółkiem i kochanym księdzem proboszczem, który jako jedyny chyba proboszcz w Polsce nie zmniejsza wakacyjnie ilości mszy świętych, ale tę ilość zwiększa... Gdzie lipcowy księżyc wygląda jak teatralna dekoracja, a powietrze ma słodkawy zapach dzikich bzów... Gdzie spotyka się takie ilości starych znajomych... i poznaje nowych...
Tak, zdecydowanie lubimy tu być. Bardzo.



                                      Małgosiu, ukradłam ci pomysł na zdjęcie :) Nie mogłam się powstrzymać :)
(Oryginalne zdjęcie znajdziecie na blogu Miasto na górze)



















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz