poniedziałek, 29 grudnia 2014

Dawno, dawno temu


Dawno, dawno temu, 28 grudnia, w odległej Galaktyce roku 1991, miało miejsce doniosłe wydarzenie: powstała nowa, podstawowa komórka społeczna. Komórka dwuosobowa, portatywna, naiwna...a jednak bardzo pewna siebie. I słusznie.




Komórka poślubowała, odbyła wesele i zaczęła nowe życie z niezłym, jak widać, nastawieniem.
Nie mieliśmy mieszkania, pieniędzy ani pracy, ale jakoś nam to nie przeszkadzało. Zaraz po ślubie wyjechaliśmy doktoryzować młodego męża do Anglii i byliśmy szczęśliwi. Mieliśmy malutkie stypendium doktoranckie, a także przez krótki czas dochody z ambitnej pracy młodej żony w roli  uniwersyteckiej pani sprzątaczki. Była to praca bardzo pożądana przez wszystkie żony doktorantów, a ja dostałam ją po znajomości, ponieważ moja poprzedniczka i przyjaciółka, Susan, zaszła w ciążę (podobnie jak jej poprzedniczka), i zarekomendowała mnie na to stanowisko. Okazało się jednak, że to miejsce pracy było jakoś zainfekowane wirusem ciążowym, ponieważ po kilku miesiącach, ja również zaszłam w ciążę. Przekazałam stanowisko pewnej Holenderce, którą chyba już po miesiącu zaczęło mdlić od detergentów, więc zrobiła test ciążowy, który okazał się pozytywny...Dalszej historii nie znam, ale myślę że mogła być ciekawa...
W każdym razie podstawowa komórka nam się powiększyła o Natalię Martę, urodzoną w Colchester Maternity Hospital, tuż po nowym roku 1994...


Natalcia jako wyrośnięta trzylatka...

Młody tatuś, chociaż zaszokowany nową rolą (nowonarodzona dziewczynka nieźle przećwiczyła swoich rodziców), zdołał jakoś dokończyć oraz obronić swój doktorat i ciała łodzina wesioła wróciła do Polski. 
A w Polsce, w Warszawie, na Ochocie, w małym mieszkanku, w jednym z pokoików, stanęło drugie  małe łóżeczko dla drugiej małej córeczki. Marysia urodziła się we wrześniu 1995 roku w szpitalu św Zofii, który wtedy dopiero raczkował na drodze swojej przyszłej wielkiej kariery. O ile poród wspominam milutko, o tyle połóg koszmarnie. Jedna pani nakrzyczała na mnie, że przywiozłam jednorazowe pieluchy dla noworodka zamiast tetrowych oraz surowo zganiła mnie za brak niemowlęcych kaftaników wiązanych na plecach. Rzeczywiście, do szpitalnej torby spakowałam wyłącznie pajacyki rozpinane od góry do dołu...Ponadto wbrew moim prośbom nie umyto mi dziecka po porodzie i w efekcie Marysię zagrzybiło od stóp do głów...Co tam, najważniejsze, że byliśmy razem!


dwuletni stempelek tatusia...

Tak więc podstawowa komórka powiększyła się o kolejnego lokatora, a właściwie lokatorkę. Tata dzielnie pracował, mama zostawszy mamą domową, zaopatrzyła się w większą ilość legginsów i bluz dresowych niezbędnych w hodowli małych dzieci, dzieci niefrasobliwie rosły i były coraz słodsze i mądrzejsze, ku zachwytowi mamy i taty.
Minęło czasu małowiele, akurat tyle, ile trzeba i mama poczuła, że po pierwsze ma dosyć chodzenia w legginsach, a po drugie, że właściwie czemu by nie zaszaleć i nie zaprosić na świat kolejnego małego człowieczka. Tata od jakiegoś czasu już bąkał nieśmiało na temat, że córeczki są co prawda fantastyczne, ale syneczki też niczego sobie. Tak więc w październiku 1997 roku pojawił się na tym pięknym świecie Filip Maciej, najpoważniejszy niemowlak na świecie. 



Toast szpitalną herbatką na cześć szczęśliwych narodzin Filipa, w kroplówce oksytocynka...

Ten poród również odbył się na Żelaznej, ale jakże inna była to Żelazna. Od tamtej pory kocham ten szpital miłością wierną i stałą...


Filip nas zaskoczył: dziecko, które nie wrzeszczy, jest grzeczniutkie, je i śpi jak Pan Bóg przykazał według nas nie istniało w przyrodzie. Aż tu nagle pojawiło się u nas...Po raz pierwszy stosowałam wtedy ciążową dietę eliminacyjną i efekty były cudowne pod każdym względem. Dziecko nie miało kolek, mama straciła ciążowe kilogramy w sekundę po porodzie, tata był zachwycony jak szybko trzecie dziecko wpasowało się w naszą rodzinną maszynerię. W takiej atmosferze nawet monotonna dieta bezmleczna była łatwiejsza do zniesienia... W naszej komóreczce na trzecim piętrze zrobiło się ciasnawo. Postanowiliśmy się rozbestwić i kupić większe mieszkanie, sprzedawszy uprzednio nasze. Jakież było nasze zdziwienie, gdy znaleźliśmy nowe gniazdo w sąsiednim bloku: cudowne, świeżo wyremontowane 60 metrów, z otwartą kuchnią i osobną łazienką i toaletą. Po prostu niebo na czwartym piętrze. W tejże podniebnej komóreczce, w sławnym roku 2000, równo trzy lata po Filipie, pojawiła się kolejna dziewczynka, która miała być wymarzonym bratem dla Filipa: Joanna Klara. Po pierwszym krótkim rozczarowaniu (miał być brat!!!), Filip stał się najwierniejszym stróżem i opiekunem swojej siostry. Tak jest właściwie do dzisiaj.


świeżo upieczona Joasia, na etapie embrionalnym zwana roboczo Florkiem

Żyło nam się we czworo dzieci i dwoje dorosłych bardzo milutko, tatuś pracował i awansował, nawet samochód służbowy dostosował się do ilości naszych dzieci...
Po kilku jednak miesiącach tej sielanki ponownie stało się nam z lekka ciasnawo, a jednocześnie pojawił się potencjalny kupiec na nasze czwarte piętro... a jednocześnie zaproponowano nam bardzo korzystne kupno dużego mieszkania w nowiutkim bloku, zwanym po modnemu apartamentowcem...a jednocześnie wizja windy, która wwozi moje zakupy na dowolne piętro i nie muszę ich tachać...że nie wspomnę o dziecku i wózku...Zdecydowaliśmy się. Z tym, że mój mąż warunkowo, bo marzył mu się domek na preriach za miastem.
Dwa lata przemieszkaliśmy jako ci młodzi, wykształceni, z nowoczesnych apartamentowców, póki nie trafił nam się domek za miastem. Kiedy mieliśmy się przeprowadzać we wrześniu 2003 roku, u Joasi wykryto białaczkę. Grom pierwszy.
Na szczęście trafiła nam się cudowna pani doktor, a co tam, podam nazwisko, doktor Sikorska-Fic. Na szczęście okazało się, że Joasia ma taki rodzaj białaczki, który daje największą szansę na pełne wyleczenie. Na szczęście wszelkie powikłania po pierwszym rzucie chemii, dzięki spiętrzonym falom modlitw, przeszły bez śladu. Sepsa, głęboka zakrzepica żył lewej nogi...Straszono nas niesprawną nogą, krótszą, ze zwapnionymi żyłami. Pan doktor, który robił Joasi usg dopplerowskie po zakończonej kuracji antyzakrzepowej, nie mógł uwierzyć własnym oczom i kazał iść do Częstochowy na kolanach. Ten motyw w trakcie całej choroby dosyć często powracał: to niemożliwe, to cud, to się nie zdarza...W tym czasie zwolniono naszego tatusia z pracy, bo był za mało dyspozycyjny. Grom drugi i jednocześnie kolejny cud - bezrobocie trwało zaledwie trzy tygodnie.
Choroba minęła, Joasia weszła w remisję, w 2005 roku, na samiutkie urodziny, usunięto jej vascuport, czyli tzw centralne dojście dla kroplówek. Włoski odrosły, po vascuporcie została mała blizna na lewej piersi.
Nasz wymarzony domek okazał się dosyć felerny, więc zaczęliśmy medytować kolejne przenosiny. Tu muszę odnotować cud numer siedemdziesiąt osiem, ponieważ nasz felerny dom został kupiony przez feler we własnej, niezbyt atrakcyjnej osobie. W tym miejscu i w tej chwili zaczęła się historia Dużego Brązowego Domu, którą już znacie.
W Dużym Brązowym Domu przyszedł na świat Tomasz Barnaba, w czerwcu 2011 roku. Niestety, nie dotarłam na czas na Żelazną i Tomcio urodził się niejako po drodze, w Międzylesiu. Niestety, niestety, niestety. BRRR.




Jak już pisałam, nasz Tomek ma pewien genetyczny defekt, tzw gigantyzm wczesnodziecięcy czyli syndrom Becwitha-Wiedemanna. Dzieci z tą dysfunkcją rosną szybciej niż rówieśnicy i niestety, są też bardziej podatne na nowotwory - zwłaszcza w obrębie jamy brzusznej, chociaż nie tylko. Sprawdzamy więc Tomciowy brzuszek co trzy miesiące przy pomocy usg, badamy krew i patrzymy optymistycznie w przyszłość. Nasz duży synek rozwija się modelowo i ma szansę wyrosnąć na fantastycznego, mądrego i baardzo wysokiego mężczyznę; metr dziewięćdziesiąt to absolutne minimum.



Dwadzieścia trzy lata za nami, tyle radości, tyle trudów, nasza wspólna droga. Wyrosły nam dzieci, zmienia się epoka, a my nadal trzymamy się za ręce, śmiejemy z tych samych żartów, gadamy do późna w noc. Ile razem dróg przebytych, ile ścieżek przedeptanych...Te same gwiazdy nad nami, to samo niebo, ta sama nadzieja, która zawieść nie może. A fundamentu nikt nie może położyć innego niż ten, który jest położony: Alfa i Omega, początek i koniec. Budujemy na skale.















poniedziałek, 22 grudnia 2014

Bułeczki cynamonowe




Okej, okej, jest przepis. Absolutna prościzna, byłam pewna, że wszyscy go znają i kochają, stąd moje zaniedbanie w tej kwestii.
Ale ad rem.
Proporcje na ok 20 bułeczek, czyli na jeden haps dla wielodzietnej rodziny.
Po pierwsze, zaczyn. Kostka drożdży, 3/4 szklanki letniego mleka, ze 2 łyżki kefiru/jogurtu/kwaśnej śmietany (ale jak akurat nie ma w lodówce, robimy bez tych składników i tyle), łyżka cukru, rozmieszać, posypać mąką, postawić w ciepłym miejscu do wyrośnięcia. 
Jak już zaczyn nam ruszył, wwalamy do niego kilogram mąki, szklankę cukru, 3 rozbełtane jajka (dosyć duże), ok szklanki oleju (można po trochu), ok 1/2 szklanki ciepłego mleka i wyrabiamy. Jeśli ciasto zbyt klei się do rąk, posmarować je olejem. Jeśli ciasto jest za luźne, podsypać mąki, ile weźmie, w każdym razie nie powinno być zbytnio twarde, raczej luźnawe.
Zostawić do wyrośnięcia, tak naprawdę, to na tyle, ile kto ma czasu. Moja przyjaciółka często w ogóle nie pozwala na wyrastanie, tylko od razu robi bułeczki i do pieca i też są dobre. Ja zostawiam zawsze chociaż na 15 min, bo wtedy bułeczki są bardziej puszyste.


W trakcie wyrastania ciasta, przygotowujemy sobie cukier cynamonowy albo korzenny, jaki kto lubi. Ja używam cukru brązowego, ale oczywiście biały jest jak najbardziej ok. W klasycznym przepisie, surowe bułeczki smaruje się masłem i posypuje cukrem cynamonowym i proszę bardzo, tak można zrobić. Ja smaruję je rozbełtanym jajem, bo te maślane są dla mnie zbyt tłuste. jak widać, nie jestem kucharką bardzo ortodoksyjną. Nie tylko kucharką, zresztą...
Klasyczny sposób zwijania bułeczek w ślimaczki jest dla mnie zbyt skomplikowany, te moje ślimaczki przypominają raczej rozdeptane glizdy, dlatego wymyśliłam sobie warkoczyki. Warkoczyki  umie zapleść każda dziewczynka, są proste w obsłudze i się nie rozwalają w pieczeniu. Howgh. 
Teraz tak: dzielimy tę wyrośniętą kulę ciasta na mnie więcej równe kuleczki, raczej nieduże (urosną w piecu). Z każdej kuleczki robimy wałeczek, smarujemy go jajem (bądź masłem), posypujemy cukrem cynamonowym i zaplatamy warkoczyk. 


to jest jedyne zdjęcie surowych bułeczek, jakie znalazłam w swoich zbiorach. Nie chciało mi się bawić w bułeczki, więc upiekłam jak widać buły, przypominające nieco chałkę. Plotłam je z dwóch pasków ciasta


tak wyszły po upieczeniu, jak widać lenistwo też czasem popłaca...

Przed upieczeniem wszystkie bułeczki smarujemy jeszcze raz po wierzchu jajem, żeby miały ładny kolor. Jak ktoś ma w zamrażalniku garstkę marnującej się kruszonki, można ją przy tej okazji zużyć; dzieci mają dodatkową atrakcję w postaci obdłubywania kruszonki z bułeczek.
Pieczemy ok 15 min w 180 stopniach. Najlepiej grzać tylko od dołu, a jesli ktoś nie może wyłączyć góry, to niech przynajmniej wyłączy termoobieg.
Koniec. Finito.
Po wyjęciu bułeczek z pieca należy groźnym tonem powstrzymać napierajacą falę dzieci i odmalować straszliwy obraz poparzeń. Powtórzyć w razie potrzeby. Po ok 20 minutach można jeść. Po ok 30 minutach talerze są puste. Da capo al fine.
Dobranoc państwu.


Ps. To jest w ogóle uniwersalny przepis na wszystko drozdżowe, łącznie z pizzą i foccacią, tyle, że zamiast cukru dajemy sól i zioła. Na strucle ciasto bardziej zwarte, na placek raczej luźne, wychodzi tez super z owocami (tyle, że warstwa surowego ciasta nie może być grubsza niż 1cm).
Teraz to naprawdę KONIEC.










sobota, 20 grudnia 2014

www.PrzedŚwięta.pl


W Dużym Brązowym Domu już zdecydowanie przedświątecznie.
Meble musiały się przesunąć, żeby zrobić miejsce dla Panny Zielonej. Stanęła sobie dumnie przy samiutkim oknie, w miejscu wszystkich naszych poprzednich choinek. Wygląda tak swojsko, domowo i przytulnie, że aż trudno uwierzyć, że jeszcze wczoraj na tym miejscu stała nasza solidna, grająca komoda.


przesunięta kanapa, przestawiona komoda - nasz gwiazdkowy look


no i wyrosła w pokoju choinka...na razie skromnie ubrana w swoje zielone igiełki, za parę dni zabłyśnie jak najjaśniejsza z gwiazd

Najcudowniejsze o tej porze roku są domowe zapachy. Przede wszystkim pachnie bigos, właściwie nie pachnie, a "zionie aromatem", jak czytamy w Panu Tadeuszu. W tyn roku nasz zionący aromat jest nieco inny niż zwykle, jakby trochę więcej w nim świątecznej słodyczy, a to wszystko dzięki Monice z sio-smutków, której kapustny przepis mnie zainspirował. Niniejszym bardzo dziękuję :)


wielozadaniowość: bigosik w jednym garnuszku, mięsko na obiad w drugim garnuszku a mięsko na pasztet w malakserze, uff

Z piecyka najpierw zawsze pachnie pasztetem. Ten zapach zawsze cofa mnie o jakieś straszliwe lata świetlne, prosto do mikroskopijnej kuchenki w warszawskim bloku, w której mała dziewczynka zawzięcie kręciła korbką maszynki do mięsa, wyręczając w tej pracy swoją babcię...Trwało to dobry kawał czasu, mięso wyłaziło przez dziurki w formie zabawnych loczków...Dziewczynce nudziło się niemiłosiernie, toteż dawała upust swojej nieskrępowanej wyobraźni...Babci już nie ma, ale przepis na pasztet pozostał. Jakże niewiele nam trzeba, żeby przywołać do naszej pamięci osoby, które odeszły na zawsze. Trzymają się naszych serc i głów cienkimi, ulotnymi nitkami zapachów, asocjacji, nagłych rozbłysków podświadomości. Świętych obcowanie, codzienne gotowanie.


pieczemy pasztety

No, a po pasztetach przychodzi pora na ciasta. W tym roku zainaugurowały nasz świąteczny festiwal wypieków skromne, ale za to pyszne, bułeczki cynamonowe. Stado głodnych paszcz od razu rzuciło się na nie z zamiarem pożarcia, ale sorry, obowiązuje sroga reglamentacja. Bułeczki się zamrozi, aby w postaci odmrożonej i świeżutkiej uświetniły nasze wigilijne śniadanko. No, ale na pocieszenie każda paszcza dostała po bułeczce, a nawet po dwie.



Po bułeczkach nadchodzi czas na pierniczkowanie. Część tegorocznych pierniczków kobiety naszego domu, postanowiły upiec w formie witrażykowej.  Prototypy wyszły prześlicznie, więc poczułyśmy się zachęcone.








klejnociki bąbelkują w piecu

W pierniczku robimy dziurkę, wsypujemy do niej pokruszone landrynki, pieczemy. Landrynki się pięknie topią, a po wyjęciu pierniczków z pieca - zastygają w formie kolorowych szkiełek. Najważniejsze, aby po upieczeniu, pierniczki poleżały sobie przez ok 20 min, żeby roztopione cukiereczki porządnie zastygły.
Więc...gdy w pokoju wyrośnie choinka...gdy upieką się słodkie makowce....gdy opłatek już leży na stole...to znaczy, że już Święta, że już blisko Kolęda, że za drzwiami już stoi Mikołaj...hej, kolęda, kolęda...
Wyobraźcie sobie, że w Dużym Brązowym Domu, w garażu, mieszkają dwa renifery, w komplecie z saniami. Także, moi drodzy i kochani, święty Mikołaj wyrusza w tym roku w swoją prezentową drogę prosto z Józefowa. Nie wierzycie? Proszę bardzo, oto twarde dowody!






no i co? ho ho ho!!!








czwartek, 18 grudnia 2014

Jeszcze tylko pięć dni...ŻYCZENIA





Bigos, pierniczki, pasztety, farsze, ciasta, torty, sprzątanie, pranie, zaganianie do roboty...Zapalanie świec, wicie wianków, robienie ptaszków na choinkę, szantaż świętym Mikołajem...Wymyślanie jak najpiękniej ubrać stół tymi samymi nakryciami od lat, żeby wyglądał zupełnie inaczej, przygotowywanie wizytówek dla gości (23 osoby), liczenie krzeseł, prasowanie obrusów, polerowanie sztućców...Żeby nie oszaleć, żeby się nie wściekać, żeby zdążyć ze wszystkim ze spokojem ducha, żeby pamiętać, że to Boże Narodzenie i nie zagubić całego sensu...Życzę Wam, kochani, chwili refleksji - jak to możliwe? Jak to się stało, że...ma granice Nieskończony...To małe Dzieciątko łączące w sobie boskość z człowieczeństwem...wzgardzony Okryty Chwałą, śmiertelny Król nad wiekami, a Słowo Ciałem się stało i mieszkało między nami...
WESOŁYCH ŚWIĄT!!!






niedziela, 14 grudnia 2014

Takie tam przed Świętami



Tomasz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi 
wśród fali igieł szumiących, choinek powodzi


Kupiliśmy dzisiaj choinkę. Pojechaliśmy na plantację, wybraliśy tę naj...naj...najpiękniejszą, srebrzystą, kłujacą i zawrotnie pachnącą, po czym Pan Plantator jednym zręcznym warkotem piły benzynowej ściął naszego świerczka. Liczymy na długie tygodnie radosnego świętowania przy drzewku, które się nie osypuje. Howgh.
Tomcio pojechał z nami - i oszalał z zachwytu na widok tylu, tylu, tylu choinek. Mniejsze, wieksze, sosny, jodły i swierki, rosnące pojedynczo lub kępami, a nawet całymi zagajnikami, wyglądały jak wielkie, szumiące, falujące zielono-srebrzyste morze. Nasz synek natychmiast zanurkował w największą gestwinę, uzbrojony w trzymanego mocno za rękę tatusia. Wielkie choiny budziły zachwyt zmieszany z grozą, a malutkie choineczki były gorąco przytulane do piersi obleczonej w zieloną kurteczkę, a więc odpornej na drobniutkie ukłucia odwzajemnianej miłości. Cudowna jest ta niewinność i świeżość wrażeń małego dziecka. Starzy, zblazowani i zmacerowani życiem rodzice, nagle sami zaczynają inaczej patrzeć na otaczający ich świat. Dwa księżyce świecący odbitym blaskiem dziecięcego zachwytu całym stworzeniem. Zaprawdę, jeśli nie staniemy się jako dzieci, nie odnajdziemy drogi do ziemi obiecanej.







Małgorzata Musierowicz napisała kiedyś, że zimę jest w stanie 
przetrwać tylko dzięki zielonej sałacie i kwiatom ciętym. Ja do tego zestawu dodałabym jeszcze kwiaty doniczkowe , świece oraz ogień w kominku. Zima w mieście była koszmarem, zima w miasteczku jest zaledwie drobną  niedogodnością, osładzaną wieczornymi seansami przy płonącym ogniu. Pełen eskapizm. Uwielbiam od zawsze światło świec, zresztą kto go nie kocha? Jest w tym małym chybotliwym płomyczku jakiś dobry czar, jakaś odwieczna moc pokonująca zimno i ciemności. W takiej małości taka siła, w takiej słabości taka potęga. Ciekawe, że płomień świecy nie tylko jest w stanie rozświetlić noc i ogrzać nas fizycznie, ale dodatkowo, w jakiś przedziwny sposób, rozgrzewa naszą duszę, pomaga oswoić samotność, leczy melancholię. Jak to się dzieje? Jak to jest możliwe? Te pytania prowadzą nas na odwieczną ścieżkę tajemnic; na drogę, która zaczyna się u progu naszych drzwi, a która wiedzie "daleko wzwyż i w głąb". Szykując się na Boże Narodzenie w jakiś sposób próbujemy uporządkować ten niepokój, znaleźć chociaż okruch prawdy. My, biedne wróble, karmione plewą współczesności, chociaż na chwilę wznosimy się ponad naszą okaleczoną codzienność.





to jest absolutnie moje ulubione zdjęcie dekoracji świątecznych!


Zdobimy dom na Święta, najpiękniej jak potrafimy. Od paru lat można znaleźć w sklepach istne cuda,  można by pójść z torbami chcąc kupić chociaż cząstkę tych śliczności. Jestem niewypowiedzianie wdzięczna takim blogom jak Green Canoe czy Home on the Hill, bo one fotografują moje marzenia. Wiem, że nie stać mnie na to, co oglądam na tych ślicznych zdjęciach (pięcioro dzieci!), ale już samo oglądanie zaspokaja moją potrzebę posiadania oraz potrzebę piękna. Mogę potem próbować odwzorować chociaż część tego, co oglądałam. Jakimiś chałupniczymi metodami, łatanymi sposobami `zamienić nasz dom w krainę gwiazdkowej baśni.




Gloria in excelsis Deo!



to nasza zeszłoroczna choinka i zeszłroczny elfik


pierniczki jeszcze nie skonsumowane

pomysł z The Ideal Home, jaki zamierzam ukraść, jakiś geniusz prostoty to wymyślił



kolejny zamiar kradzieży; chętnie oprócz inspiracji ukradłabym tę zastawę i sztućce, zwłaszcza 
sztućce



obrus w kratę jest obłędny, natomiast zdjęcie na dole jest sobowtórem 
naszego stołu wigilijnego



bardzo mi się podoba ta skandynawska moda na zdobione gałęzie,
na tym polega prawdziwa asceza: głębia przekazu przy
maksymalnej prostocie użytych środków, piękno w czystej postaci



po prostu pięknie


pewnie pestki granatu zastapię żurawiną, ale zamierzam
upiec taki tort na Święta


te skarpety!!! 


zimno za naszym oknem



goście za naszym oknem


Marzy mi się coś okropnego. Marzy mi się taki hibernation day, dzień ciepłych skarpet i ciepłego koca, dzień pomarańczowo-waniliowej kawy i grzanego wina, dzień dobrej książki i feel good movie, dzień bez (o zgrozo!) obowiązków, zobowiązań oraz przymusów. Dzień nicnierobienia albo robienia tylko tego, co się chce. Dzień, w którym nie trzeba wychodzić z domu ani z siebie. Ech, jak człowiek tak wyrzuci to wszystko, co mu zalega w podświadomości, zaraz mu lepiej. Co prawda niedawno pewien ojciec dominikanin w ramach pokuty nakazał mi porządny spacer...Co z chęcią wykonałam prawie natychmiast! Może Święty Mikołaj w darze od Dzieciątka przyniesie nam wszystkim zestresowanym, zagonionym, zapracowanym, w wiecznym niedoczasie taką odrobinę prawdziwego - świętego spokoju. Już On najlepiej wie, że tego najbardziej potrzebujemy.


zakwitła nasza bożonarodzeniowa różyczka, Ciemiernik