sobota, 13 czerwca 2015

Jest już za późno, nie jest za późno...





Pora na mały coming out. Jestem jedną z trzech fundatorek Fundacji Mamy i Taty, to ja wymyśliłam jej nazwę. Wiedzieliśmy, że kampania o macierzyństwie będzie najtrudniejsza z dotychczasowych, ale wiedzieliśmy też, że musimy ją zrobić.
Nakręcono spot promujący kampanię. Poszło.
I zawrzało.
Posypały się wyzwiska i oskarżenia ze strony blogerek (takich w luźnych okolicach trzydziestki), ze strony dziennikarek różnych opcji światopoglądowych, a także ze strony komentujących, głównie kobiet. Gdzieś zabolało, skoro tak bezpardonowo potępiono nie tylko ten spot, ale całą kampanię, a także Fundację.
Pewnie można było zrobić lepszy film, nie przeczę. Ograniczone środki jakimi dysponujemy pozwoliły nam na taki minimalistyczny środek wyrazu.
Co ma swoje zalety.
Dlaczego macierzyństwo, a nie rodzicielstwo? Dlatego, że niestety - niestety, to kobieta jest tą cząstką związku, która szybciej staje się fizycznie niezdolna do rodzicielstwa. Po prostu dla nas czas szybciej płynie, nie ma nad nami litości. Nagle "trochę później" staje się "za późno". Warto jeszcze raz przemyśleć swoje priorytety, powstrzymać swój ślepy pęd za ułudami, które tak naprawdę nigdy nie stanowiły i nie będą stanowić dla nas prawdziwej wartości.



Wszystkie jesteśmy  mniej lub bardziej  ofiarami mediów, także jako potencjalne czy aktualne matki. Te piękne kobiety sukcesu w najmodniejszych ciążowych outfitach, skoncentrowane wyłącznie na sobie i swoim maleństwie... kupujące wyprawkę nie licząc się z pieniędzmi, w tym oczywiście najdroższy i najmodniejszy wózek, pastelowe łóżeczko, a nad nim  koniecznie błękitne lub różowe ball lights...Najsłodsze zabawki, wyłącznie eko, wymyślny wigwam w kącie pokoiku... Wizje wykreowane przez seriale, filmy i reklamy, kompletnie nieprawdziwe i do aż bólu pretensjonalne. Wciśnięte w ich podświadomość, nie dają o sobie zapomnieć i każą wierzyć, że tak wygląda prawdziwe życie. Nasze domy, ubrania, używany wózek z Allegro i wakacje w małym nadmorskim pokoiku wydają się tak zawstydzające, nudne, szare - i każą czekać jeszcze te dwa, trzy, pięć lat, na lepsze jutro.









Powiedzmy, że ci się uda; że będzie cię stać na te wszystkie cudeńka i pojawi się dzidziuś. Wiesz, co wtedy się dzieje? Czterdziestoletnia młoda mama staje się najgorliwszą wyznawczynią religii dzieciocentryzmu. Żadna sfera życia nie może być ważniejsza niż dzieci, a żadne z rodziców pod żadnym pozorem, nie powinno wypowiadać słów w jakikolwiek sposób krytykujących ich więzi z własnymi dziećmi. Dzieci są najważniejsze. Trzeba na nie chuchać i dmuchać, czerpiąc pełnymi garscimi z tego, co oferuje rynek dziecięcy, także ten poradniczy. Rodzice stosują wszystkie opisane w poradnikach metody, miotając się pomiędzy pomysłami, eksperymentując na żywym organizmie swojego dziecka. Takie eksperymenty na ogół kończą się wychowawczą katastrofą.



Nie ma dobrego momentu na dziecko; powiedzmy sobie szczerze, że właściwie każdy jest nieodpowiedni. To trudna decyzja, być może najtrudniejsza w życiu.
Kiedy najlepiej? Hmm. Na studiach  wiadomo. Po studiach też nie bardzo; młodziutka pani magister musi przecież znaleźć jakąś pracę. Potem kariera zawodowa nabiera tempa, żal odchodzić, zostawiać to podniecające życie. Poza tym musimy pobyć we dwoje z mężem, nareszcie mamy jakieś pieniądze, możemy pożyć, pojeździć, pozwiedzać. Lata mijają, mija trzydziestka, zbliża się czterdziestka, a przed czterdziestką...No właśnie.
Nie narzucamy rodzicielstwa za wszelką cenę, nie o tym jest ta kampania. Nie namawiamy do beztroski, do zbyt wczesnej ciąży, bez perspektyw, bez pracy, w wynajętym kącie... To nie może być decyzja pochopna. Warto jednak w pewnym momencie ją podjąć, chociaż wymaga poświęcenia. Pracy nad sobą. Konsekwentnych wyborów. Wydawania kasy na dziecko, podczas kiedy inni wydają ją na egzotyczne podróże. Zmiany podejścia do pewnych życiowych spraw. Być może zmiany pracy.. Inwestowania w siebie, chociaż jest to trudne. Zwykłego ogarnięcia swojego życia. Zresztą pisałam już o tym parę razy.
To prawda, nikt nie musi tłumaczyć się ze swoich decyzji.
Widać jednak, że ta kampania poruszyła w wielu kobietach schowane bardzo, bardzo głęboko, ledwie uświadomione pragnienia i lęki... czasem brutalnie spychane na bok, przysypywane kurzem codziennej bieganiny, zagłuszane stukotem butów na wysokim obcasie.



Żeby nie było za późno. Żeby nie było za późno.







Wszelkie zbieżności z wpisem na blogu niemarudz.me są przypadkowe i nieintencjonalne. Post bardzo polecam http://niemarudz.me/a-ty-dlaczego-odkladasz-macierzynstwo-na-potem



























niedziela, 7 czerwca 2015

Wrrrrr




Idzie sobie człowiek spokojnie do fryzjera, bo bardzo już zasłużył na tę atrakcję, sięga sobie człowiek w miłym poczuciu dolce far niente po Twój Styl i nagle piorun go trzaska. W powodzi historii o aktorkach, modelkach i byłych prezydentowych; pomiędzy reklamą Bielendy proponującą skuteczny lifting (jako wzór służy niemiłosiernie sfotoszopowana Edyta Olszówka, na co jej przyszło...) a ogłoszeniem zachwalającym depilator Braun, usuwający nawet najkrótsze włoski (brrrrrr), znajduje się felietonik pani Krystyny Kofty, prywatnie szczęśliwej żony i matki, a służbowo sfrustrowanego kobietona. Felietonik jest w ogóle o szczęściu, a w szczególe o tym, jak złe i niedobre jest małżeństwo. Pisze pani Krystyna tak: "Najciekawsze są w tym wszystkim badania nad małżeństwami. Od kilkudziesięciu lat niezmiennie wykazują, że mężowie są w tych związkach szczęśliwsi. Szczęśliwa żona? Trafia się rzadziej. Mężczyźni zacznie częściej deklarują, że ich pożycie jest udane. Są zadowoleni, wysoko oceniają poziom szczęścia. Ktoś tu się dziwi z powodu tych różnic? Jasne, że oni są szczęśliwi. Pomyśl tylko, gdybyś miała takie życie! Możliwość robienia kariery! Czas na swoją pracę. Dzieciaki zaopiekowane, porozwożone do szkół. Dobrze wychowane. Rachunki opłacone. Mieszkanie wyremontowane (...). Jedzenie podane! A jeśli zakochałabyś się tak jak on, odfrunęłabyś z domu jak wolny ptak, bez zobowiązań. To jest prawie niemożliwe! To potrafi tylko facet! Każda z żon byłaby szczęśliwa, gdyby miała takie warunki, jakie ona stworzyła mężowi!" (Twój Styl, czerwiec 2015) 
Do jasnej żesz Anielki, po co inteligentna kobieta wypisuje takie bzdury? Pani Kofta, szczęśliwie zamężna od lat chyba czterdziestu, spełniona matka udanego syna, płodna pisarka, dziennikarka i artystka, musi chyba bardzo nie lubić innych kobiet w podobnej, jak jej, sytuacji. Ile kobiet, po przeczytaniu takiego zabawnego tekściku, zakończonego tak zgrabną pointą, poczuje się lepiej, w swojej życiowej roli? Zero. To naprawdę świetny pomysł, antagonizować mężów i żony, dzielić dwoje ludzi na "onych" i "nas", przy czym "oni" zawsze mają lepiej... To jest po prostu genialna  myśl sprawiać, że kobiety zamiast dumy i satysfakcji płynącej z ich związku, czują frustrację, złość i zazdrość. Tak, to rzeczywiście pomaga w życiu, gdy ktoś uświadomi mnie, jak bardzo jestem beznadziejna i głupia, bo daję się wykorzystywać jakiemuś "jemu"... Z pewnością mój poziom satysfakcji wzrośnie po lekturze natchnionego felietonika pani Kofty. Czy ta pani sądzi, że jej udany związek to jakiś ewenement, słoń albinos, wygrana w Monte Carlo? Czy jej mąż, pan Kofta, psycholog, psychoterapeuta i wykładowca uniwersytecki, nie mógłby wytłumaczyć jej, że sprowadzanie innych do poziomu ostatnich życiowych naiwniaków i ofiar losu jeszcze nikomu nie pomogło? A może czytelniczki Twojego stylu trafiają potem na terapię do pana Kofty, co?



Wmawia się nam takie stereoptypy, że rodzina to patologia, że kobieta to ofiara, a mężczyzna bandyta. Ciekawe, czy redakcja Twojego Stylu szczerze wierzy, że taki jest świat? Że receptą na lepsze jutro jest pan Conchita Wurst i podobne mu osoby o pokręconej tożsamości? Na to wygląda.


Zła jestem. 
Zła jestem, bo mężczyźni i kobiety, zamiast dopełniać się nawzajem, wzajemnie się niszczą - właśnie dzięki takim subtelnym, niby niewinnym, artykulikom. Zamiast patrzeć na siebie z miłością, patrzą z zazdrością, z zawiścią, z niechęcią. Zamiast uśmiechać się do siebie, pokazują sobie język. Zamiast zachwytu wzajemną innością, jest jej ośmieszanie. Zamiast wspólnego budowania, jest wspólne rozwalanie. Tak ma wyglądać wyzwolenie? Pogrążeni w depresji mąż i żona, a pomiędzy nimi dzieci wychowywane przez " grupę rówieśniczą". No dzięki, postoję. Jeśli tak wygląda wielki świat, to wolę własny zaścianek, w którym mąż nie "robi kariery", a po prostu pracuje dla dobra rodziny, przy okazji - robiąc karierę. W którym żona nie jest sfrustrowaną i zgryźliwą feministką, a po prostu szczęśliwą kobietą, budującą razem z mężem ich wspólny dom. WSPÓLNY dom, proszę pani. Taki, jakiego odmawia pani innym, a jaki sama pani zbudowała.
Ech, świecie nasz... w którym nieustająco trzeba udowadniać, że nie jest się wielbłądem...



A może my żyjemy w jakiejś rzeczywistości równoległej, bez punktów stycznych, co? W jakiejś Narni czy innym Rivendell... Może mój dom jest Ostatnim Przyjaznym Domem, w którym można być szczęśliwym? Chyba jednak nie... Na szczęście. Wczoraj moje dzieci wróciły ze spotkania młodych na Lednicy. Przyjechało tam STO DWADZIEŚCIA TYSIĘCY młodych ludzi, w wieku od gimnazjum po magisterium. Sto dwadzieścia tysięcy nasionek szczęścia, które wiatr Ducha rozwieje po calutkiej Polsce, po calutkim świecie. Niech tam sobie ponuracy piszą swoje ponure scenariusze. Nasze puszyste dmuchawce unoszą się ponad nimi. I wydadzą plon. Sieje je, sieje je, sieje je. 








A to post scrptum :)