piątek, 9 stycznia 2015

Gadu gadu



Co ma ze sobą zrobić wkurzona żona, która właśnie postanowiła opuścić na zawsze tego potwora męża? W dodatku jest zima, jest niedziela, jakaś kasza pada z nieba, a żona opuściła dom w kurtce i czapce, co prawda, ale za to w dżinsowej spódnicy i cienkich rajstopkach? Dokąd ma pójść? Nnno tak, nigdzie. Nie ma się gdzie biedna podziać. Przecież nie będzie po ludziach roznosić plotek o własnym mężu. Knajp w okolicy nie ma, a nawet jakby były, to żona nie wzięła ze sobą ani grosika, w końcu to pieniądze tego okrutnika, żona swój honor ma. Jedna z sióstr blogerek w podobnej sytuacji poszła do kościoła, ale po pierwsze w kościele żona już była, wszak to niedziela, a po drugie, ostatnia msza święta była o 18, a teraz jest prawie 20. Także kościół odpada. Wszystko odpada, rozżala się żona nad sobą. Jest ciemno, zimno, do domu coraz dalej, żonie lodowacieją nogi a także powoli dopadają ją wyrzuty sumienia. Że zostawiła dzieci. Że może faktycznie w tej całej sytuacji było trochę jej winy. On co prawda zachował się jak ostatni złośliwiec, ale z drugiej strony, miał ostatnio sporo stresów...A jak człowiek jest zdenerwowany, to gada głupoty...No dobra, żona sięga po sprawdzony uspokajacz - jak tak człowiek sobie odmówi różańczyk, od razu z niego para uchodzi...Koralik za koralikiem, dziesiątka za dziesiatką, oddech się uspokaja, myśli przestają galopować, krok się równa...Można wracać. A w domu ciepło, pachnie kolacją, mąż skruszony, dzieci poskromione; jest dobrze. -Przepraszam - mówi żona. - To ja przepraszam - mówi mąż. Jest dobrze. Łączność nawiązana.











 Wszyscy jesteśmy mistrzami w teorii małżeńskiej komunikacji, natomiast jeśli idzie o praktykę, to rzeczywistość skrzeczy. Mamy pracę, mamy dzieci, mamy setki kłopotów na głowie, brakuje czasu, na wszystko brakuje czasu. Na początku jeszcze się staramy, jeszcze próbujemy, ale po dwóch, pięciu, dziesięciu latach przestaje nam się chcieć.
A to jest najważniejsze, żeby nie tracić kontaktu. Za wszelką cenę nie tracić kontaktu. Inwestycja w małżeństwo jest jak inwestycja w coś cennego, jakieś luksusowe dobro. Jeśli wywalamy górę forsy na super samochód, to zapewniamy mu bardzo długi, najlepiej dożywotni serwis pogwarancyjny. 



Tym właśnie jest komunikacja w małżeństwie: serwisem pogwarancyjnym. Na szczęście erozja   naszej relacji następuje powoli, daje nam szansę. 
Każda chwila jest dobra na rozmowę, każdą chwilę musimy wykorzystywać na rozmowę, zwłaszcza jeżeli mamy dzieci. ZWŁASZCZA jeżeli mamy dzieci. Na drągu, w przeciągu, w pociągu, przy umywalce i późno w nocy. Zawsze i wszędzie.


Wiemy, że porozumiewamy się przy pomocy słów i gestów, i oba rodzaje komunikacji są tak samo ważne. Często wydaje się nam, że słowa są ważniejsze, ale, jak mówi klasyk, deklaracje bez uczynków są martwe. Atmosfera w domu, dbałość o wygląd, gesty, dotyk, wymiana spojrzeń - te wszystkie drobiazgi są fundamentem wzajemnej więzi. Dopiero na tym fundamencie możemy stawiać  konstrukcje słowne, dowolnie ozdobne i skomplikowane.


Znaleźć dla siebie wspólne miejsce, znaleźć dla siebie nawzajem czas to są niekwestionowane priorytety. Ważniejsze niż praca, ważniejsze niż dzieci, ważniejsze niż zewnętrzne zobowiązania. Nasza wspólna gotowość do dialogu, do spotkania w połowie drogi. Jego owocem jest taka przemiana serca, która pozwala na wychodzenie sobie naprzeciw we wzajemnych potrzebach oraz na uszanowanie prywatnej przestrzeni swojej drugiej połówki; takie uwrażliwienie na zmęczenie drugiej osoby, na potrzebę odpoczynku, czasu na poczytanie książki, obejrzenie filmu, modlitwę...Nagle na nowo widzimy w tym facecie obok nie tylko męża, ale - o dziwo - człowieka, który może też mieć wszystkiego dosyć.


To prawda, że jesteśmy bohaterami i to bardzo zmęczonymi. Nie możemy jednak zostawiać beztrosko pożaru za zamkniętymi drzwiami. Pożar to pożar, mobilizujemy wszystkie siły, w razie potrzeby dzwonimy po straż i gasimy to dziadostwo. Nie zostawia się partnera na pastwę ognia. Nigdy.


No i musimy co jakiś czas uciekać razem z domu, od dzieci,  od wstawania w nocy, gotowania rosołków i wycierania pupek. Można uciec na weekend do Paryża, czemu nie, ale można też po prostu pójść do dobrej restauracji, albo do kina lub też w pakiecie - do jednego i drugiego. Małżeństwo, które nie walczy o swój wspólny czas, niestety umiera, prędzej czy później. Albo wegetuje na pograniczu życia i śmierci, jak jakieś zombie. Brrr.



Nie warto tego stracić. Nie można się poddawać. Budujemy na skale i tylko to się liczy. Przymierze: ja i ty oraz Ten, który jest ponad nami. Ten, w którym wszystko jest możliwe. 












wtorek, 6 stycznia 2015

Znów minął rok


Nie wiem czy to wiek, czy hormony, a może to po prostu koniec roku skłania mnie do nieustannych podróży w przeszłość.
Rok 2014 właśnie się zakończył, dzisiaj mija pierwszy tydzień roku 2015. Nie wiem jak dla was, ale dla mnie te daty są jakieś kompletnie science fiction, wymyślone i z dalekiej przyszłości. W XXI wieku samochody miały latać w powietrzu, ubrania miały być z plastiku a zwyczajnym sposobem  ludzkości na przemieszczanie się z miejsca na miejsce miała być teleportacja. Ha! Prorocy moi z młodych lat, pomyliliście się nieco. Świat wygląda w zasadzie podobnie do tego, jak wyglądał za mojego młodu, nie licząc oczywiście wszędobylskiego Wielkiego Brata, w osobie przenośnych urządzeń elektronicznych.




Pamiętacie ubiegłoroczny grudzień? Tak, tak, przed Bożym Narodzeniem kwitły mi wrzośce, a nawet  jakaś sierotka w postaci samotnego bratka. Było ciepło, a potem przyszła zima, prawdziwa.


Tak więc, kto wie, co nas jeszcze czeka. W naszym miasteczku dzisiaj na całej połaci poległ śnieg, niezbyt jeszcze obfity, ale walory widokowe zdecydowanie się polepszyły.
Zimą, jak to zimą, człowiek wychodzi z domu jak musi, a najchętniej, zanurzony w przytulnym fotelu, ogląda różne ładne filmy w miłym rodzinnym towarzystwie.


tradycyjne filmowe przekąski; o ile czipsy zjawiają się u nas naprawdę sporadycznie (na ogół zostają po nastoletnich gościach), to kukurydzę prażą moje dziewczyny po mistrzowsku, no a coca cola to jest to, wszyscy wiedzą


Czytanie ulbionych albo i całkiem nowych książek, to całoroczna rozrywka zdrowa, tania i najukochańsza ze wszystkich. Na zdjęciu Gałczyński. Prawdziwa reinkarnacja.



Wiosna, wiosna, wiosna, ach, to ty!!!





Wiosna była cudowna, ciepła, kwietna i pełna emocji maturalnych naszej Marysi. Emocje były zwielokrotnione faktem, że nasza dzielna córka przygotowywała się do matury samodzielnie, w ramach nauczania domowego. Maniusia maturę zdała świetnie, a na studia dostała się z 8 lokatą, na około 240 przyjętych osób. Kapelusze z głów, drodzy państwo!






Nadeszła Wielkanoc, a z nią nowe wzruszenia. - Po co pani tyle mięsa bierze? - dziwował się pan Krzysio z mięsnego. - Córka mi się zaręcza, panie Krzysiu. Obiad zaręczynowy robię. - Aaaa, to czekaj pani, jakiś lepsiejszy kawałek wybiorę.
No i się zaręczyli.


Nadeszło cudowne, piękne lato, a jak wiadomo latem living is easy. Wyjechałam z młodszymi dziećmi nad morze na calutki miesiąc, a nasz kochany tatuś dojeżdżał do nas co i rusz. Nie tylko zresztą tatuś dojeżdżał, bo starszaki też wpadały - i wypadały z powrotem do swoich obozów, prac i letnich zawirowań. Było fantastycznie.




Minął szybko miesiąc najpiękniejszego morskiego słońca, a jak pogoda właśnie zaczynała się psuć, wrócilismy do domku, do obłędnych sierpniowych upałów.




We wrześniu powitaliśmy nowe szkoły Filipa i Joasi, a także złamaną nogę Tomka, która to noga skutecznie zablokowała (aż do teraz) Tomciową karierę przedszkolaka.


Biedna noga była w gipsie aż osiem długich tygodni, trudno mi uwierzyć, że to już jest za nami. Nie było łatwo - trzylatek w gipsie to horror, zaręczam. Pod każdym względem.
Wrzesień przyniósł jeszcze jedną zmianę w moim życiu - 2 września opublikowałam pierwszy wpis na swoim blogu! Rzucony przeze mnie żartem pomysł podchwyciły moje córki i nie popuściły, aż go zrealizowały, małpki. Marysia narysowała ten uroczy obrazek z Dużym Brązowym Domem i w ogóle zajęła się całą brudną robotą komputerową...A Natalka nieustannie molestowała o pierwszy wpis i o nazwę...I oto cała geneza Mamy z Dużego Brązowego Domu. I oto odtąd nieustanne zadziwienie autorki, że ktoś to czyta, lubi, zostawia swój ślad...Tyle życzliwych osób, tak wiele bratnich dusz...jak o tym myślę, za każdym razem przepełnia mnie wdzięczne zdziwienie i radość, że jesteście.
Jesień przyniosła wreszcie Marysi wymarzony indeks, a nam kolejną córkę studentkę.



stylowo

Minął listopad i grudzień. Czas Bożego narodzenia przeminie jutro wraz ze świętem Trzech Króli...Jednak nasza choinka postoi aż do Matki Bożej Gromnicznej, trzyma się świetnie i chwilowo nie zamierza jeszcze pozbywać się jakiejkolwiek maciupkiej igiełki.









Święta, prezenty, ucztowanie

No i wchodzimy w kolejny rok, nieco przestraszeni ale też pełni nadziei. Szkoda nam trochę tego starego roku; przyzwyczailiśmy się do pewnych utartych kolein naszego życia, a tu wytyczają nam nowe szlaki, każą wprowadzać nowe porządki. To dobrze; dzięki temu nie murszejemy, nie porasta nas siwy mech, ale stale, mimo wieku, wypuszczamy świeże, zielone gałązki. Poruszani tajemniczą siłą łaski, odnawiamy się z nią każdego ranka, pełni nowych sił i możliwości. To nie my jesteśmy źródłem, to przychodzi spoza nas...Pamiętajmy, cokolwiek nas spotka w tym nowym roku, że liczą się wiara, nadzieja i miłość, te trzy. A z nich największa jest Miłość...