piątek, 26 września 2014

O DUŻYM BRĄZOWYM DOMU



Wpis ten jest owocem srogiego upomnienia, jakiego udzieliło mi kilkoro z moich czytelników. - Nazywasz się - powiadają - mamą z dużego brązowego domu, a gdzie ten dom jest? Nie widać go nigdzie w twoich postach, a jest wszak współbohaterem tytułowym.
No tak, co racja, to racja. 
Przedstawiam wam więc mój kochany dom. Urodził się sześć lat temu, pośród józefowskich sosen. Począł się z zachwytu nadświdrzańską architekturą oraz z konieczności zapewnienia przestrzeni rodzinie z czwórką (wtedy) dzieci i Dziadziusiem. Miał być otoczony zielenią, ale nie na odludziu, jako że nie odpowiadała mi wizja wożenia licznej progenitury po szkołach, klubach, harcerstwach, zakupach i językach obcych. Wolałam, żeby sami dostarczali się komunikacją miejską tudzież rowerową tam, gdzie akurat powinni byli lub chcieli byli się znaleźć. Udało nam się znaleźć miłą działkę przy cichej uliczce w centrum miasteczka, 10 minut spacerkiem od kolejki i autobusów. Udało nam się też znaleźć cudownego architekta, który zgodził się zaprojektować nam dom w stylu świdermajer. Nasza współpraca zakończyła się serdeczną przyjaźnią, chociaż Marek musiał przeżyć jedno ciężkie rozczarowanie związane ze zmianą zaproponowanej przez siebie kolorystyki. Marzył mu się dom ciemnobrązowy, z palisandrowymi oknami i czarnym blaszanym dachem. Jednak inwestorka gorączkowo zaprotestowała grożąc, że w tak ciemnym domu będzie musiała codziennie co najmniej upijać się dla kurażu, żeby jakoś przetrwać. Czarna blacha zamieniła się w jasną dachówkę, palisandrowe okna w stolarkę off white, a ciemnobrązowa drewniana okładzina przeistoczyła się w deski w kolorze sosen i wiewiórek. Howgh.




To, co widzicie na zdjęciu powyżej, to spełnione marzenie mojego życia: wyjście z kuchni na taras. Na kuchennym tarasie toczy się nasze letnie i wiosenne życie, a zimą służy nam on jako dodatkowa podręczna i poręczna lodówka, cenna zwłaszcza w okresie Bożego Narodzenia.


weekendowe śniadanko


podwieczorek



kolacyjka


Jak widac celebrujrmy nasze posiłki, lubimy kiedy stół jest ładnie nakryty i zwykła kolacja zmienia się w długą, smakowitą ucztę. Wszyscy wtedy gadają jeden przez drugiego, opowiadają absurdalne dowcipy, Tomek wyspiewuje o jagódkach, ktoś po raz czwarty dokrawa chleba i nastawia wodę na herbatę. Jest cudownie.







Kiedy pogoda zamyka nam drzwi na taras, życie przenosi się do kuchni. Kuchnia od chwili swojego poczęcia na rysunku architektonicznym była projektowana duża, duża i jeszcze raz duża. Rodzina w której są cztery gotujące i piekące kobiety i trzech wiecznie głodnych facetów, nie może mieć małej kuchni. Nie może mieć też małej kuchenki i jednej lodówki. Duża rodzina musi mieć wszystko duże, a największe apetyty. Posiłki wydaje się u nas od bladego świtu po smolistą noc. Herbatka i kawka parzą się w ilościach hurtowych, a ciasto pieczemy co drugi dzień. 





Nie samym chlebem jednak żyje człowiek i nie tylko w kuchni mieszka. Zdarza się, że każdy mieszkaniec Dużego Brązowego Domu trafia w końcu do swojego pokoju; kieruje się tam na ogół, kiedy już wszystko zjadł, wypił oraz przeczytał i przypomina sobie, że jutro też jest dzień.


 Tomciowy pokój



oaza mamusi i tatusia

 Jesteśmy szczęściarzami, bo każde z dzieci ma swój własny kąt a w nim miejsce na swój własny, prywatny mniejszy lub wiekszy bałagan na biurku i w szafie. Jak mawia kaczka Katastrofa "porządek, porządek to wróg zwierządek"; moje dzieci są wiernymi wyznawcami tej tezy. Muszę jednak uczciwie przyznać, że im są starsze tym łatwiej im przychodzi przełamywanie wrodzonej niechęci do ładu przestrzennego i same zaganiają się do roboty. 



Joasiowy pokoik



pokoik Marysi, najmniejszy ze wszystkich

Drugim najważniejszym domowym pomieszczeniem - poza kuchnią - jest nasza świetlica multimedialna. Jest to miejsce, w którym oglądamy rodzinnie filmy, gramy w skrabelka i inne planszówki a także rozkładamy skomplikowane trakcje kolejowe i budowle lego. Prawdziwa bawialnia do bawienia. Tutaj też odbywają się wszelkie kinderbale oraz piżamowe noce filmowe gimnazjalistek.


dzieci pracowicie pozują, zwykle na podłodze dzieje się dużo, dużo więcej



A teraz, proszę wycieczki, pora przejść do części reprezentacyjnej kochanego naszego domku. Składa się ona z tak zwanego salonu (nie znoszę tego określenia) wraz werando - jadalni czy też jadalnio - werandy. Weranda miała być pierwotnie ogrodem zimowym - zamkniętym, nieogrzewanym i bez sensu. Na szczęście zorientowaliśmy się na etapie wykopu fundamentów, że wolimy mieć ciepłą werandkę niż zimny ogród, nomen omen, zimowy - i włączyliśmy go do całości.










Od razu napiszę, że te piękne zdjęcia (tudzież poduchy oraz srebrną zastawę) zawdzięczamy Państwu z czasopisma Weranda, którzy urządzili u nas sesję fotograficzną i nawet zamieścili ją w jednym z numerów tej sympatycznej gazetki.

Nasz dom jest jednym z nas, żyje naszym życiem, osłania nas przed lodowatymi podmuchami wiatru, uczestniczy w naszych smutkach i radościach. Uwielbiam go dopieszczać, zmieniać aranżację pokoi, ustawiać kwiaty, nakrywać do stołu, palić w piecu; meblować go nie tylko sprzętami, ale też zapachem ciasta, dobrą muzyką, książkami, modlitwą. Te wszystkie elementy składają się na wielowymiarowość tego miejsca - to nie są tylko mury, ale coś wiele więcej. Jak to nazwać? To nasze miejsce, nasza przystań, nasz ląd.








widok z domku na drzewie, jak widać na świecie jest wczesna wiosna
 



Niestety, zabrakło mi już miejsca na ogródek, a więc z pewnością ciąg dalszy nastąpi. Do miłego zobaczenia!













poniedziałek, 22 września 2014

Niespodzianka





Jak wiecie, jestem mamą piątki dzieci. Pierwsza grupa w ilości cztery sztuki ulęgła się nam w zamierzchłych latach dziewięćdziesiątych, lekko zahaczając o sławny rok 2000. Zdjęcie, które widzicie powyżej, zostało zrobione w Magdalence w roku 2002, kiedy mnie i mężowi wydawało się że mamy już duże dzieci. Najstarsza miała 8 lat, druga z kolei 7, rodzynek 5, a najmłodsza świeżo ukończone dwa latka. Niechcący nabraliśmy wtedy przeświadczenia, że tak będzie zawsze; że nasze dzieci już takie zostaną: małe, kochane, zabawne. Gdzieś w tyle głowy majaczyła nam co prawda świadomość przemijalności czasu i tego, że w pewnym momencie dzieciaki wylecą z naszego przytulnego rodzinnego gniazdka na szeroki świat, ale nie traktowaliśmy tego poważnie. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy pewnego niedzielnego poranka okazało się, że nikt od nas nic nie chce - ba, że mimo dosyć zaawansowanej pory dnia, nikt nie ma zamiaru ruszyć ani rączką ani nóżką. Staliśmy się rodzicami NASTOLATKÓW.


Filip'97

Natalia'94


Marysia'95


Joasia'2000

Nie powiem, żyło nam się wygodnie jako rodzicom Dużych. Leniwe weekendy, wyprawy rowerowe, delegowanie naszych dotychczasowych obowiązków na młodsze pokolenie....Pozbyliśmy się wszystkich wózków, łóżeczek, grzechotek, śpioszków a także ciążowych ubrań. Znikły ślady małych, lepkich paluszków na ścianach, ciągnące się przez cały dom na wysokości około metra. Zanikły plemienne kłótnie i wojny, zaczęły się fajne rozmowy, dobre lektury i filmy. Zaczęło się też wzajemne podbieranie ciuchów i śledztwa w sprawie znikających w zastraszającej ilości rajstop. Tak wysokie pogłowie kobiet objawiło też inną, całkiem niespodziewaną dziedzinę zakupów hurtowych: artykuły sanitarne oraz szampony do włosów... 
Aż tu nagle... Aż tu nagle nie zmieściłam się w ulubioną (dodajmy - jedyną) wyjściową sukienkę. Co jest, do jasnej Anielki?! W moim zaawansowanym wieku kwestie związane z wagą traktuje się śmiertelnie poważnie, a kaloryczne rachunki sumienia robi się co najmniej kilka razy na dobę. No cóż, żadnych grzechów nie pamiętam...przynajmniej żadnych poważniejszych. To nie może być TO o czym nagle pomyślałam...z pewnością takie ekscesy już są poza mną...Co prawda, mdliło mnie ostatnio, ale wszyscy mieli jakieś grypy żołądkowe, myślałam, że mam i ja. Co prawda, miałam nagłą ochotę na kaszankę, a ochota na kaszankę była zwykle u mnie oznaką TEGO, co już na pewno mnie nie spotka, bom już wyrosła z takich  rzeczy. No dobra, na wszelki wypadek sprawdzimy...TO NIEMOŻLIWE. A jednak możliwe. Chłopak, termin 26 czerwca 2011. 
Najpierw szok i niedowierzanie, później obłędna radość. Dziewczyny ruszyły w kupowanie ubranek, oglądanie wózków i łóżeczek, chłopaki (tatuś z synkiem) nieco ogłupieli z tego wszystkiego, ale powoli na oszołomione oblicza wypłynął uśmiech od ucha do ucha. MAMY DZIDZIUSIA.
Ciąża czterdziestoparoletnia rzeczywiście jakby bardziej ciąży, ale wszystko osładza myśl o małym ukrytym syneczku, cierpliwie, dzień po dniu przygotowującym się na spotkanie z liczną rodzinką. 


Tomasz Barnaba'06 2011

Nareszcie nadszedł wielki dzień. Poród sprawniutki, dzidziuś śliczniutki, tylko mina pani doktor jakby trochę kwaśna. Co jest? No, coś jest, ale nie wiedzą co. Pobierają badania, czekamy. Wynik: hipoglikemia. No, może wskazywać na dużo strasznych straszności, ale może nie. Kroplówki, badania, kroplówki, badania, kroplówki, badania. To wykluczamy, tamto wykluczamy, cukier się waha, a jeszcze pojawiła się żółtaczka.


Tomcio w CZD

Szukali, szukali, przebadali od stóp do głów, nic nie znaleźli. Poziom glukozy w normie. Nareszcie wychodzimy!!!!
W taki sposób pojawił się w naszym domku drugi rzut potomstwa, w postaci rodzynka Tomeczka. Dziecko nie dosyć, że najmłodsze, to jeszcze mające do dyspozycji oprócz mamy i taty - czwórkę  zakochanego w nim starszego rodzeństwa, babcię i dziadka. Centrum wszechświata po prostu. Niezłe wyzwanie pedagogiczne dla starszych rodziców: jak nie wychować rozpieszczonego potworka.


Tomasz walczy z Filipem


Pasiaste miesięczne stworzenie

A starsi państwo musieli ponownie przedzierzgnąć się w młodych rodziców małego dziecka, jako upgrade do starszych rodziców panien na wydaniu i młodzieńca pod wąsem.
No dobra. Kolki - znamy, znamy. Alergie - znamy, znamy. Nietolerancja laktozy - irytująca nowość, która w dodatku nie pozwala karmić piersią. Rozczarowanie numer jeden. Syndrom Beckwitha - Wiedemanna to rozczarowanie numer dwa, ale o tym napiszę innym razem. Migreny spowodowane notorycznym niedospaniem to rozczarowanie numer trzy, chyba najdotkliwsze ze wszystkich. Poza może wstawaniem o świcie, zwłaszcza w weekendy. Dom na nowo zagracił się wózkami, łóżeczkami, śpiochami oraz zabawkami obficie dostarczanymi przez całą okolicę znajomych i przyjaciół. W pewnym momencie pojawiły się ponownie ulubione ślady lepkich paluszków na wszystkich możliwych ścianach...
Późne rodzicielstwo jest jak spacer po lesie - słońce przeświecające przez liście. Wiele rzeczy przychodzi z większym trudem, często brakuje cierpliwości, wiele spraw się po prostu odpuszcza. Z drugiej strony jakby bardziej docenia się każdy etap rozwoju malucha, celebruje każdy moment ze świadomością, że to, co jest, już nigdy się nie powtórzy. Jest też łatwiej, bo są starsze dzieci. Nie powiem, że są zawsze zachwycone koniecznością zajmowania się młodszym bratem, ale zajmują się nim z wigorem i pokładami cierpliwości, których często brakuje ich mamusi. 
Od narodzin Tomka minęły trzy lata i ponownie rozpoczynamy nowy etap w życiu. Tomek - etap przedszkolaka. Natalia - etap narzeczeństwa. Marysia - etap studencki. Filip i Joasia - etap nowej szkoły. My - etap pogodzenia z niepogadzalnym.