środa, 27 stycznia 2016

Wielodzietni raz jeszcze



Na początek cytat z Matki Polki, pochodzący z komentarza pod moim postem:

Bardzo fajnie się chyba bawiłaś tym rymowaniem ;)? 
Nie pomyślałam, że i Ciebie to spotyka- przykłada rodzina, grzeczne i mądre dzieci, piękny dom, stabilizacja... Co musi spotykać takie zwykłe rodziny z blokowiska, cisnące się w ciasnych mieszkaniach, którym ledwo ( a czasem może tylko " prawie") starcza do pierwszego? Jak to zmienić? Jak sprawić, by na ulicy patrzono przyjaźnie na mamę z kilkorgiem dzieci? Jak zrobić, by po przyjściu do pizzerii obsługa szybciutko złożyła dwa stoliki a nie dywagowala publicznie co tu zrobić z taaaką rodziną? Co zrobić by, gdy coś nam nie wychodzi, czegoś nie możemy załatwić, bo np. jedno z młodszych dzieci jest chore i trzeba siedzieć w domu, ludzie nie mówili "chciała to ma! Co mnie to obchodzi! Niech sobie radzi! Niech opiekunki wynajmuje! Teraz będzie bogaczką, bo ile ona dostanie kasy na te wszystkie dzieci??? A już nie daj Boże jak jakieś dziecko zaburzenia ma, źle się zachowuje, albo Asperger czy ADHD- patologia od razu. Albo o: moje znajome wielomatki w życiu nie przyznają się publicznie, że są zmęczone, rozdrażnione ( młodym matkom z jedntm- dwojgiem dzieci to wypada, jest zrozumiałe), bo im nie wolno. Kupują często dzieciom ubrania droższe niż powinny, bo czują, że muszą się pokazać. Ciągle czują presję, że muszą coś komuś udowadniać. To nie jest fajne. A wystarczyłoby, by wielodzietnych traktować ( nie, nie, nawet nie w sposób uprzywilejowany, lepszy) tak jak całą resztę 






Jakoś ostatnimi czasy nie mogę odczepić się od tematu wielodzietności...Przyczynia się do tego przede wszystkim osławiona akcja 500+, tudzież emocje jakie jej towarzyszą. Ale nie tylko.
Komentarz Matki Polki stał się iskrą zapalną...
Postanowiłam rozprawić się - w pewnym sensie - z najczęściej pojawiającymi się stereotypami odnośnie rodzin wielodzietnych.
Po pierwsze - pieniądze.
Jest niewątpliwie prawdą, że większość rodzin wielodzietnych z trudnością łączy koniec z końcem. Prawdą jest też, że na wiele rzeczy ich nie stać, jednak  rodziny te nie chodzą nagie ani głodne, nie gnieżdżą się też w kartonach pod mostem. Wielodzietni ojcowie są arcymistrzami w zarabianiu pieniędzy na tysiąc jeden sposobów - pracują na etacie, biorą wszelkie zlecenia, zakładają własne firmy, umizgują się do potencjalnych klientów tudzież pracodawców, kręcą piruety przed każdym, kto może być źródłem jakiegokolwiek uczciwego zarobku (uczciwego pod każdym względem...) Wielodzietne mamy na ogół nie pracują zawodowo, chociaż wiele z nich dorabia do wspólnej kasy, jak tylko jest to możliwe. Na szczęście, w większości przypadków, dzieci nie pojawiają się jednocześnie, ale stopniowo, co też w pewien sposób pozwala rozłożyć przynajmniej koszty dzieciowego wyposażenia, typu wózek, ubrania, zabawki itepe itede. 
Jeśli idzie o niemowlaki, to, że się tak kolokwialnie wyrażę, one dosłownie leją na pieniądze. Niestety, albo stety, żyjemy w świecie pieluch jednorazowych - i jak to zwykle bywa w życiu, za wygodę trzeba słono płacić. Kiedyś wyliczyliśmy ile pieniędzy zasiusiały nasze dzieci - i była to kwota tak astronomiczna, że zrobiło mi się od niej słabo. Na szczęście już jej nie pamiętam, zadziałał mechanizm wyparcia...
Największe koszty w dużych rodzinach generuje jedzenie, lekarstwa, tak zwana chemia domowa i edukacja.  W Dużym Domu, przy siedmiorgu nieustannie jedzących osobach, z których większość jest uczulona na wiele rzeczy, na żywność tygodniowo wydajemy kilkaset złotych i nie są to produkty delikatesowe....Jedno sojowe mleko kosztuje około 7 złotych...Ile kasy zostawia się w aptecznym okienku, już nawet nie liczę. Ilość papieru toaletowego, jaką zużywamy z pewnością wystarczyłaby do owinięcia globu, i to kilkakrotnie. Przy kilku córeczkach weszniętych, że tak powiem, w wiek rozrodczy, kupowane sanitariaty liczy się już nie na kilogramy, ale na tony...
O kosztach edukacji pisałam już kilkakrotnie, między innymi dlatego zdecydowaliśmy się na kształcenie domowe. Ponieważ mamy fanaberię, aby nasze dzieci były wszechstronnie wykształcone, kupujemy książki. Cena porządnie wydanej książki waha się od 40 do 70 złotych...Dodajmy do tego czasopisma i filmy - i sumy robią się naprawdę niezłe. 
Najmniej wydaje się na ubrania, tak naprawdę to wydatek sezonowy.
Co roku pojawia się temat wakacji i ferii i co roku jest tak samo bolesny. Zawsze szuka się opcji jak najtańszych, a i tak kosztują one grube tysiące...Pocieszam się, że w podróż dookoła świata wybiorę się po zmartwychwstaniu...Wszystko będzie w zasięgu moich skrzydeł, a co!
Jednak efekt wychowania dzieci w dyscyplinie finansowej jest naprawdę znakomity. Dzieciaki znaja wartość pieniądza, mają marzenia i uczą się na nie czekać odkładając pieniądze; wcześnie też zaczynają na siebie zarabiać...Przed nimi całe życie, jeszcze się nacieszą wyjazdami za granicę i najnowszymi gadżetami, a może nawet wyścigowymi samochodami.
Z pewnością ulgi podatkowe w rodzinach wielodzietnych byłyby wspaniałą rzeczą. Dlaczego rodzice płacą takie same podatki jak single, jest dla mnie nie do pojęcia. W czasie płacenia podatków nabieram mentalności anarchistycznej, a chwilami nawet terrorystycznej... To dzietni i wielodzietni napędzają koniunkturę, a nie młodzi, wykształceni, z większych ośrodków i bezpotomni. Cieszy propozycja 500+, bo chociaż dla mnie jest już po tak zwanych ptokach (dostaniemy tylko na najmłodsze dziecko...), to jest to pierwsze poważne przymierzenie się do polityki prorodzinnej, takiej  z prawdziwego zdarzenia. Pewnie, wiele jeszcze temu programowi brakuje do doskonałości, ale - jak to mówią - od czegoś trzeba zacząć.
Tak więc wydaje się, że wszystko jest kwestią priorytetów i wartości. Chociaż marzę o tym, żeby raz w życiu o pieniądzach nie myśleć...




Po drugie - jak sobie radzić z tyloma dziećmi?
Ja zadaję to pytanie, kiedy słyszę, że komuś urodziły się pięcioraczki...Bo zwyke jednak, dzieci rodzą się w pojedynkę, a czasem w parkach...Warunki się adaptują, człowiek się usprawnia...Przy tym muszę zaznaczyć, że kilkoro dzieci bawi się samo, co daje ich mamusi tak potrzebną chwilę wytchnienia. Poza tym dzieci w gromadzie łatwiej się usamodzielniają, są mniej wymagająca a bardziej pro społeczne, lepiej się też komunikują z otoczeniem. Co ja zresztą piszę, to przecież wszyscy wiedzą.
Pewnie, że są momenty kryzysowe. Na przykład wszystkie dzieci naraz chorują obłożnie i każde ma antybiotyk rozpisany na inną godzinę...a do tego nebulizacja...a jeszcze któreś, excuse le mot, rzyga, i trzeba delikwenta przebrać razem z pościelą i materacem....a w kuchni coś się przypala...a pralka piszczy, że uprała...a mąż akurat dzwoni z pytaniem, czy wszystko w porządku i gryziesz go wściekle przez telefon....i tak dalej w ten deseń.
Tak, rodzice wielodzietni bywają zmęczeni, nawet bardzo. Bywają też sfrustrowani oraz wściekli... Ale, przepraszam uprzejmie, czy ludzie bezdzietni nie bywają zmęczeni, i to bardzo? Frustarcja i złość nie zdarzają im się nigdy w życiu, oni po prostu płyną przez życie łagodni i delikatni, jak garść pierza na wietrze...
Akurat.
Tak naprawdę najtrudniejszą rzeczą dla wielodzietnych jest tak podzielić czas, aby starczyło go sprawiedliwie dla wszystkich dzieci. Każe dziecko potrzebuje specjalnego czasu z mamą i tatą i tę potrzebę koniecznie trzeba zaspokoić. Wymaga to niezłej ekwilibrystyki, gimnastyki, inwencji, spontaniczności oraz rozciągania doby na kolejne godziny, ale opłaca się to stokrotnie. Dziecko nieznośne, rozkapryszone i kłótliwe, po randce z mamą lub tatą zmienia się natychmiast w anioła dobroci i pokoju. 
  Tak więc - Alleluja i do przodu!



Po trzecie - matki wielodzietne to obwisłe babiszony z tłustymi włosami.
W tym miejscu uprzejmie odsyłam do swojego zeszłorocznego wpisu Tam powiedziałam wszystko na ten temat. Howgh. Poniżej selfik dumnej matki wielodzietnej...na trzy tygodnie przed porodem (anno domini 2011)


Dlaczego od wielu lat w Polsce panuje taki klimat antynatalistyczny? Pewnie jest on owocem wojny i nieustannych powojennych kryzysów gospodarczych...Nie bez winy są też mieszkania w blokach, w jakich większość z nas się wychowała, a które były szczytem marzeń naszych udręczonych rodziców. Mieszkałam z czwórką małych dzieci na 46 metrach, ze ślepą kuchnią, na trzecim piętrze bez windy, za to z kręconymi schodami...Mój kręgosłup wspomina to do dzisiaj...
Jesteśmy tak naprawdę pierwszym pokoleniem rodzin wielodzietnych w Polsce. To my tworzymy wzorce, które przejmą nasze dzieci. Ożywiamy stare tradycje, odkurzamy dawne rytuały,  kosztem wielu wyrzeczeń budujemy rodzinne domy. Jeśli nie wywalczymy teraz sensownej polityki prorodzinnej, naszym dzieciom będzie tak samo trudno, jak nam.
Nie musimy niczego udowadniać.

Mamy wspaniałe rodziny, cudowne dzieci.
Realizujemy nasze powołanie, dzielimy się miłością, którą mamy; dzielimy się naszą radością i nadzieją.
Nigdy nie staniemy się zgorzkaniałymi dziadkami, nie pozwolą nam na to nasze dzieci i wnuki. Nasze domy będą bezustannie wypełnione śmiechem i gwarem najbliższych. Nie zamieniłabym tej radości na żadną wyprawę życia dookoła świata, ani tym bardziej na najnowsze gadżety elektroniczne. 
Jesteśmy specjalistami od życia. Jesteśmy odważni i dumni. Płyniemy pod prąd opinii, strząsając z siebie niewybredne żarty i docinki.
Wiecie co?
Warto było!



Ps. A propos pizzerii, o której wspomniała Matka Polka. Wiele lat temu, kiedy jeszcze nasze dzieci były małe, zjechaliśmy do ulubionego Krakowa. Po długim łażeniu wylądowaliśmy w jakiejś pizzerii i zasiedliśmy przy największym stoliku. Pan kelner pojawił się natychmiast, fachowym rzutem oka ocenił klientów (rodzice, kilkoro dzieci, jedno w wózku) i odezwał się do nas...po angielsku! Odpowiedzieliśmy mu po angielsku, że my Polacy i śmiało może porozumieć się z nami w języku ojczystym. Pan był naprawdę mocno zdziwiony, widocznie pierwszy raz w życiu zobaczył wielodzietność made in Poland...



Wnusio Benio w trzydziestym tygodniu...Ech, pierwszą ciążę da się zauważyć dopiero około porodu...