sobota, 18 października 2014

To już?...



Była sobie śmieszna mała dziewczynka. Miała zadarty nosek, okrągłą buzię, duże orzechowe oczy,  i dołeczki w policzkach. Kiedy miała pół roku zaczęła raczkować, dwa miesiące później stanęła na nóżki, a za kolejne dwa pomaszerowała na nich w świat. Pierwsze słowa wypowiedziała jako dziesięciomiesięczniak, jako roczniak mówiła całymi zdaniami. Podwórkowe mamy - kwoczki piały nad nią z zachwytu. Mama i tata, acz również zachwyceni swoją córeczką, nieco zgłupieli na ten wyścig z czasem. Siwy pan doktor, który leczył jeszcze mamę dziewczynki, kiwał mądrą głową - tak, tak, masz dziecko z akceleracją, o przyspieszonym rozwoju. To była prawda. Wszystko w tym dziecku wyrywało się do przodu: co jest dalej, co się kryje za kolejnym zakrętem. Więcej umieć, więcej wiedzieć, jeszcze więcej doświadczyć. Rodzice z czułością i rozbawieniem przyglądali się swojej dzielnej córeczce. I nagle ta śmieszna dziewczynka znikła, a jej miejsce zajęła śliczna,  mądra, roześmiana młoda kobieta.


Rodzice z niedowierzaniem spoglądali jeden na drugiego - jak to? to już? gdzie zginęły te wszystkie lata? Ale jeszcze ją mieli, jeszcze przytulała się do nich na dobranoc, jeszcze gadały z mamą długo w noc. Jak przechować czas? Jak go przechytrzyć, zahibernować, zasuszyć między kartkami książki, zatrzymać w biegu...? 
Nagle - nagle, niespodziewanie, jak to w baśniach bywa, pojawił się on. Wysoki, przystojny chłopak, harcerz. Bardzo męski, dzielny, zaradny, odpowiedzialny.
- Mamo, wiesz...Mama wiedziała.





No i szukamy ślubnej sukni. Na ten jeden - jedyny dzień w życiu. Najpiękniejszy. Niepowtarzalny. Czrodziejski. Znikną chłopak z dziewczyną, zjawią się Państwo Młodzi. Dwa osobne światy, dwie oddzielne rzeczywistości stworzą zupełnie nową jakość, nową wartość, nową rodzinę. 
Ha, ale najpierw musimy znaleźć TĘ suknię. 
Włączamy komputer i guglu, guglu, guglu, guglamy ślubne salony. Nooo, jest ich szczerze mówiąc całkiem sporo, który by tu wybrać...Oglądamy salonową zawartość i entuzjazm nam jakby trochę słabnie. Sukien są całe stosy, tyle że wszystkie - jakby to powiedzieć - takie same! Na górze gorsecik eksponujący biust i ramiona, na dole beza. Całość dodatkowo posypana brokatem - kryształkami - brokatem i kryształkami, a dla urozmaicenia jeszcze perełkami. Hmmm. Może jednak w naturze wygląda to lepiej. Idziemy.




Salon Pierwszy. Okazuje się, że musimy poczekać, bo jakaś inna potencjalna Panna Młoda mierzy suknie. Trzy. Wszystkie bardzo poważne, rozłożyste, gorsetowe, okazałe. Powoli tracimy pewność siebie, a Natalka nadzieję na coś mniej wydekoltowanego i bezowatego. Przychodzi nasza kolej, wyłaniamy trzy suknie bez diamencików i z normalnym dekoltem. Jedna z nich, powiewna, leciutka, w stylu Ani z Zielonego Wzgórza, przemienia moją Natalię w istotę zupełnie zjawiskową. Jesteśmy zachwycone, a kiedy Pani Salonowa upina jej na głowie cudowny, romantyczny długi welon, nasz zachwyt nie ma granic. Jaka jest cena tej sukni, proszę pani? Trzy tysiące dwieście złotych, okres oczekiwania trzy miesiące. No tak, dziękujemy bardzo, będziemy w kontakcie.


Salon Drugi. Od progu musimy mrużyć oczy, taki blask bije od wieszaków z sukniami. Ten salon jest naprawdę okazały, w ogromnych przymierzalniach wiszą kryształowe lustra w bogatych, złoconych ramach. Kilka rozpromienionych dziewcząt przegląda się w nich, podziwiając swoje ślubne, luksusowe, lśniące wcielenia. Jedna z Pań Salonowych podchodzi do nas i kieruje do wolnej przymierzalni. Łapiemy po drodze dwie najmniej świecące suknie i idziemy przymierzać. No tak. Natalia zmienia się w Pannę Młodą prosto z telenoweli, wygląda bardzo telewizyjnie, a nawet hollyłudzko. Pani Salonowa ostro nas upomina, abyśmy uważały na suknię, gdyż pochodzi ona z najnowszej kolekcji. Grzecznie przepraszamy i z ciekawością pytamy o cenę. Trzy tysiące osiemset sześćdziesiąt złotych, proszę pani. Poprawki krawieckie płatne dodatkowo. Z ulgą wychodzimy na świeże powietrze.





Salon Trzeci, w centrum miasta stołecznego. Zgadliście. Gorsety, dżety, pajety, sztuczne koronki i sztuczne brylanty. Zgrabnie unikamy Pani Salonowej i uciekamy na ulicę. Jesteśmy głodne, bolą nas nogi i powoli opuszcza nas nadzieja na happy end. Na szczęście w pobliżu mieszka Babunia, która po babcinemu reanimuje nas gorącą kawą, herbatą, kanapkami i ciastem, a także proszkami od bólu głowy. Ufff. Ufff. Ufff. Odżywamy i wychodzimy.
A cóż to? Odżywcza fala przyniosła nas w pobliże niewielkiego sklepiku, na którego wystawie skromnie stoi TA ślubna suknia. Romantyczna, skromna, powiewna i dziewczęca. Urocza właścicielka i projektantka, jak siwa dobra wróżka, przemienia moją córeczkę w najpiękniejszą Pannę Młodą. Nareszcie. Koniec i kropka, nasz trud zakończony. Dobra wróżka podaje cenę sukni, cenę rozsądną, miłą, akceptowalną. Jesteśmy uratowane!



Cudownie jest mieć córkę, cudownie jest towarzyszyć jej w tych chwilach. Mnie niestety nie było to dane; kiedy ja brałam ślub, moja mama już nie żyła - zmarła na serce kilka lat wcześniej. Dlatego staram się - jakby na zasadzie zadośćuczynienia sobie samej - celebrować ten czas jak się da najmocniej. Chciałabym, żeby każda chwila wypaliła się w mojej pamięci na zawsze, żebym w każdym momencie mogła ją przywołać i - ponownie przeżyć.
Na szczęście mam jeszcze dwie córki, na szczęście mam jeszcze dwóch synów. Na szczęście zanim nasze gniazdo opustoszeje, zdąży się napełnić na nowo - dziećmi naszych dzieci. Na szczęście.