piątek, 4 września 2015

Roczek



Drugiego września roku ubiegłego, o godzinie 20.11, narodził się blog Mamy w Dużym Brązowym Domu.
Jak każdy noworodek, krył w sobie wiele zagadek i możliwości. Przez ten rok trochę się nauczył, zaliczył parę wpadek i kilka sukcesików, ale - jest. Przetrwał i coraz śmielej raczkuje w przyszłość.
Jest szczęśliwym roczniakiem, bo zdobył sobie niemałe grono dobrych przyjaciół. To właśnie ich codzienna, a chwilami wręcz tłumna obecność,  jest dla niego największą zachętą, aby iść naprzód.
Mama z Dużego Domu dziękuje wam za ten wspólny rok; za to, że dzieliliście z nią chwile smutku i radości, za wasze dobre myśli i błogosławieństwa, którym dawaliście wyraz w komentarzach i mailach, ale przede wszystkim jest wam wdzięczna za to, że chcecie ją czytać! Że czekacie na każdy nowy wpis! Że wracacie, niekiedy po wielekroć, do starszych postów! Żebyście wiedzieli, że Duży Dom ogarnia was wszystkich, każdego dnia, swoim sercem i swoją modlitwą; że wysyła ku wam same dobre myśli.


Blogowym zwyczajem, który każe przy każdej okrąglejszej  rocznicy rozdawać hojne dary - Mama z Dużego Domu ma dla was prezent, do wygrania. Ze wszystkich osób, które skomentują ten wpis tutaj, bądź na facebooku, Mama wylosuje jedną szczęściarę, która zostanie właścicielką tego oto uroczego plakatu. Albo jednego szczęściarza, kto wie...


Autorką obrazka jest graficzka i blogerka Wioletta Matuszko, właścicielka pracowni Szast i Prast, oraz gospodyni bloga o tej samej nazwie. Kiedy Mama po raz pierwszy zobaczyła ten plakat, od razu pomyślała sobie, że jest utrzymany tak bardzo w stylu Dużego Brązowego Domu, że tylko on może stać się urodzinową nagrodą.
Tak więc, kochane czytelniczki oraz kochani czytelnicy, próbujcie szczęścia! Losowanie odbędzie się w najbliższy poniedziałek, 7 września.
Jeszcze raz dziękuję wam za to, że jesteście.
Niech ukołysze was ocean Jego miłości. Dzisiaj i zawsze.









poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Still Alice





Brakuje ci często słów, prawda? Chcesz coś powiedzieć, masz to tuż-tuż, na końcu języka - i nie jesteś w stanie tego przywołać. Albo: wchodzisz po coś do pokoju i nagle nie wiesz po co. Na śmierć zapominasz o umówionej od pół roku wizycie u lekarza. Po raz czterysta dwudziesty ósmy sprawdzasz przepis na ciasto, które pieczesz od lat... Mówisz: roztargnienie. Żartujesz, że skleroza nie boli, tylko trzeba się nachodzić.
A gdyby nagle okazało się, że twoje roztrzepanie - to coś poważniejszego? Gdybyś nagle, w środku cudownego życia, dowiedziała się, że masz... Alzheimera?
Profesor lingwistyki, Alice Howland, nagle traci pod nogami grunt. Gubi się w miejscu, które zna na pamięć; nie jest w stanie przypomnieć sobie pewnych specjalistycznych wyrażeń, którymi posługuje się od lat; ba! nie potrafi nawet odtworzyć w pamięci przepisu na bread pudding... Diagnoza, którą słyszy brzmi jak wyrok śmierci. Zresztą, prawdę mówiąc, wczesne stadium choroby Alzheimera to jest wyrok śmierci, zaledwie rozciągnięty w czasie.
Julianne Moore w niezwykły sposób portretuje historię Alice. Jest piękna, inteligentna, pełna uroku i planów na przyszłość, gdy widzimy ją w początkowej scenie filmu, świętującą swoje pięćdziesiąte urodziny. Otoczona przez dzieci i zapatrzonego w nią męża, jest kobietą sukcesu u szczytu swojej naukowej kariery. W miarę upływu czasu widzimy, jak ta wspaniała kobieta, staje się cieniem samej siebie. Jej zdrowie psychiczne szybko ulega destrukcji, choroba pożera jej umysł, niszcząc wszystko, co Alice w życiu osiągnęła; pozbawia ją nie tylko naukowego prestiżu, ale też zwykłej ludzkiej intymności. Scena, w której Alice nie potrafi trafić we własnym domu do ubikacji i nie jest w stanie zapanować nad swoją fizjologią jest jedną z najmocniejszych, jakie zdarzyło mi się oglądać. Julianne Moore swoją rolą niewątpliwie zasługuje na Oscara. Jej gra jest delikatna i przejmująca jednocześnie; postać, którą tworzy jest przekonująca zarówno jako silna, zdrowa kobieta, jak i wrak człowieka, którym się staje. Moore jest nie tylko pełna współczucia dla swojej bohaterki, ale też potrafi ukazać jej dramatyczną walkę o przetrwanie. Sprawia, że ulegamy wdziękowi, jakim obdarzona jest Alice, podziwiamy jej męstwo i dumę. Julianne Moore opowiada historię Alice Howland tak, jak ona sama byłaby w stanie ją opowiedzieć... Wspaniałym partnerem dla Moore jest Alec Baldwin w roli Johna, męża Alice, a także Kristen Stewart jako najmłodsza córka, Lydia.
Co sprawia, że jesteśmy ludźmi? Co definiuje mnie, jako człowieka? Mój rozum, moja świadomość? Alice określała się przez swój intelekt, błyskotliwość, talent, urodę. W pewnej chwili, stojąc na progu utraty dorobku całego swojego życia, Alice rozważa samobójstwo. Przygotowuje wszystko, póki jest jeszcze świadoma swoich czynów. Z przerażeniem zaobserwowałam u siebie przyzwolenie na taki scenariusz... Przez chwilę wydawało mi się to najlepszym wyjściem - dla wszystkich. Alzheimer to straszna choroba, straszna nie przez ból, jaki sprawia, ale przez odarcie człowieka z jego wartości, poczucia godności, prawa do intymności. Odwraca drogę, jaką zwykle przebywa człowiek od poczęcia do dojrzałości. Nagle osoba w pełni sił redukuje się do etapu dziecięcego, niemowlęcego czy wręcz embrionalnego. Opadają kolejne liście wykształcenia, wspomnień, upodobań, znajomości i zostaje - co? Zostaje to, co było na początku. Nieśmiertelna ludzka dusza. - O co chodziło w tym tekście, Mamo? O czym ci czytałam? - pyta Lydia w ostatniej scenie filmu. Patrzymy na ogromny wysiłek, z jakim poruszają się wargi dawnej intelektualistki. Z wielkim trudem jej usta układają się, aby wypowiedzieć słowo - miłość. To jest miłość.
Alice Howland, tak pięknie zagrana przez Julianne Moore, pokazuje współczesnemu światu, jaką godnością obdarzony jest człowiek, każdy człowiek. Alice Howland jest sobą jako wybitna intelektualistka, jest też sobą jako kobieta bez przeszłości, jako nikły cień dawnego silnego człowieka. Still Alice. Nadal - Alice. Ta sama, chociaż nie taka sama.
Obejrzyjcie ten film, bo przegląda się w nim nasz wspaniały, straszny świat, ze swoim kultem doskonałości, przyzwoleniem na "róbta co chceta", a także rosnącym problemem niepłodności w komplecie ze sztucznym zapłodnieniem... Przejmujące jest, jak świat wykastrowany z obecności Boga, barbarzyński i hedonistyczny do bólu - staje bezbronny i bezradny wobec cierpienia. Słowo "miłość", które pojawia się w ostatniej scenie filmu, daje nadzieję na zmianę. Miłość nie jako eros, ale jako trud, wysiłek, wierne trwanie; jako zaparcie się siebie. Zakreskowaliśmy właśnie wspólne pole dwóch osobnych zbiorów. Jest jeszcze czas.