niedziela, 12 lipca 2015

MAŁE I DUŻE CO NIECO





Na wakacjach jedzenie staje się często tematem numer jeden. Wiadomo, Włochy, Grecja i inne egzotyczne w miarę lokacje dają człowiekowi okazję nie tylko do zwiedzania ale też, a dla niektórych przede wszystkim, okazję do zjedzenia czegoś pysznego. Małe lokalne piekarenki zapewniają pyszne chleby, na targu kupujesz świeży ser, ręcznie robiony makaron, wędliny i mięsa z okolicznej masarni. Warzywa są świeże i pachnące, dojrzałe i soczyste, takoż owoce oraz zioła. Jedzenie przestaje być koniecznością, a staje się przyjemnością. Żyć nie umierać, popijając  przy tym orzeźwiające wino z pobliskiej winnicy.
DLACZEGO U NAS TAK NIE JEST?!
Dlaczego w rolniczym kraju człowiek z Wielkiego Miasta, wyjechawszy na wymarzoną wilegiaturę, musi zadowalać się tym samym plastikowym jedzeniem, co w Wielkim Mieście, tylko droższym o mniej więcej dwadzieścia procent? Dlaczego w nadmorskim lokalnym sklepie mogę kupić sery francuskie i szwajcarskie, a nie jestem w stanie nabyć serów z Pomorza? Czy to nie przykre, że na półkach pysznią się makarony włoskie, rzekomo ręcznie wyrabiane, a brakuje makronów z takiej, na przykład, Krokowej?  Dlaczego owoce, które kupuję nad morzem, są sprowadzanie od Cioci Unii E? Nie zauważyłam jakiegoś masowego pogromu drzew i krzewów owocowych...Szkoda, że po wsiach, zamiast miłego wieczornego brzęku wiader  ze świeżo udojonym mlekiem, słychać tylko dźwięk włączonego telewizora. Babcie i dziadkowie nie siadają już na opustoszałych ławeczkach pod domami, tylko uważnie śledzą wydumane przygody nadmuchanych celebrytów... Ludność miejscowa zamiast cieszyć się plonami własnych rąk, świeżym mlekiem i własnym chlebem, woli iść do sklepu po plastikowe mleko UHT i chleb z odległej wielkomiejskiej piekarni...I tak dalej, i tak dalej. Kultura supermarktetów opanowała nasz kraj.






Radzimy sobie, a jakże. Ponieważ w Białogórze - jak prawie wszędzie - jest deficyt krów, to znaczy  ostała się jedna krowia sierotka na tabuny wczasowiczów spragnionych prawdziwego mleka z żywymi kulturami bakterii, jeździmy po mleko w głąb lądu. Dostajemy od miłej pani nie tylko świeżutkie mleko, ale też jaja od prawdziwych kur, a także co jakiś czas kurczaka na rosołek i pieczyste. A wszystko w cenach bardzo sporo niższych od supermarketowych. Kupujemy też od niej miód, a nawet - i to jest extra free - dostajemy pyszne ogórki, porzeczki oraz możliwość włażenia na i złażenia z traktora (Tomasz). Dodatkową, również darmową, atrakcją, jest piesek Kubuś, uroczy siedmiomiesięczny terierowaty kundel bury, którego Joasia planuje porwać do Dużego Domu (uprzednio go dokładnie wykąpawszy, to znaczy mam na myśli kundla, nie dom...)






Świeży, miejscowy chleb jest na szczęście do kupienia w Białogórze, podobnie jak wędzone ryby (prosto z łebskiego kutra). Prawdziwe wędliny można kupić w masarni w Bychowie, a z hodowlanych stawów między Prusewem a Bychowem pochodzą fantastyczne pstrągi. 
Raz na miesięczny pobyt pozwalamy sobie na pełną rozpustę, w postaci obiadu w bychowskim dworze. Tamtejszy pieczony pstrąg nie ma sobie równych, a ziemniaczki gratin, zapiekane w śmietanie, to absolutne niebo w gębie. Małoletni wielbiciele frytek dostają przepyszne, kruchutkie fryteczki, własnej kuchenno-dworskiej roboty.



Bychowo to w ogóle cudowne miejsce, które budzi w człowieku prawdziwie obszarnicze tęsknoty...Ten dwór, ten park, te konie...Ta kuchnia i ta obsługa...Dajcie mi z dziesięć milionów i kupuję całość, bez namysłu i targowania się.
Czasem też, z lenistwa, pozwalamy sobie na białogórski fast food, z wybranych źródeł. Po tylu latach wie się, do kogo na naleśniki crepes, do kogo na smażoną rybkę oraz gdzie dają najlepsze zapiekanki i pierogi z jagodami. 




Długa jeszcze droga przed nami, żeby zrewitalizować ten cały potencjał; żeby w uroczych nadmorskich kanjpkach można było kupić smaczne, świeże lokalne produkty, za rozsądną cenę...znakomicie przyrządzone i nie zatopione w tłuszczu. Czego sobie i wam z całego serca życzę.