sobota, 7 lutego 2015

...i że cię nie opuszczę






Uwielbiamy piosenki o miłości. Wszyscy ich słuchamy, wszyscy je śpiewamy, podśpiewujemy, nucimy pod nosem. Każdy z nas ma "swoją" piosenkę, zakochane pary często miewają "swój utwór", którego dźwięki przywołują im na pamięć ich najpiękniejsze wspomnienia. Nie wiem, czy zwróciliście uwagę, że słowem, jakie najczęściej pojawia się w ich tekstach jest "forever", na zawsze.



Serce człowieka tęskni za miłością, która się nie kończy, nie przemija, jest na zawsze. If I fall in love, it will be forever, or I'll never fall in love...Jesli mam się zakochać, niech to będzie na wieki, inaczej nie warto nawet zaczynać... Jesteśmy stworzeni do miłości, potrzebujemy jej jak powietrza, jak wody, jak pożywienia. O zakochanych mówi się, że żyją miłością i nie jest to stwierdzenie dalekie od prawdy. Człowiek nagle wyrwany ze środowiska w którym kocha i jest kochany - więdnie, traci chęć do życia. Ma złamane serce. Intuicyjnie czujemy, że miłość jest czymś, co nie ustaje, co dźwiga nas na wyższy poziom istnienia, tam, gdzie zaciera się granica między ja i ty, gdzie stajemy się jednością, łącząc się ze sobą emocjonalnie, psychicznie i fizycznie.





Miłość uzdalnia nas do wyjścia poza swój egoizm, do odwrócenia oczu od samego siebie po to, aby oddać się drugiej osobie bez reszty, a jednocześnie przyjąć ją bezwarunkowo, taką, jaką jest. O miłość trzeba dbać, trzeba ją karmić słowem i działaniem, pracą nad sobą, cierpliwością i nadzieją. Trzeba wychodzić sobie naprzeciw. Trzeba trwać.








Ja...biorę ciebie...za męża i ślubuję ci miłość...
Pamiętasz ten moment? Chwilę w której zobowiązałaś się kochać go bezwarunkowo, akceptować i przyjmować go takim, jaki jest? "Ślubuję" oznacza przysiegam, na zawsze. Będę cię kochać zawsze, bo to jest prawdziwe, bo składam swoją przyszłość w twoje ręce. 
...ślubuję ci wierność...
Będę dotrzymywać swoich obietnic, będę trwać przy słowie, które daję, nie wyprę się swoich przekonań, choćbym była w nich osamotniona. Będę wierna. Na zawsze.
...ślubuję ci uczciwość małżeńską...
Będę zawsze mówić prawdę, nie będę w nasz związek wprowadzać fałszu. Nie będę przemilczać niewygodnej dla siebie prawdy, choćby prawda miała być dla mnie upokarzająca. Nikt w moim życiu nie będzie ważniejszy niż ty, nie będę wchodziła w relacje, które mogłyby zagrozić naszemu małżeństwu. Nie będę wtajemniczać nikogo w nasze osobiste sprawy, chyba, że oboje wyrazimy na to zgodę. Będę uczciwa. Na zawsze.
... ślubuję, że cię nie opuszczę aż do śmierci.
Będę trwała przy tobie tobie w zdrowiu i w chorobie, w dobrej i złej doli. Znajdę w sobie męstwo i determinację, aby wytrwać, niezależnie od naszej sytuacji zdrowotnej, finansowej, mieszkaniowej... Zniosę trudności związane z poczęciem dziecka, z jego wychowaniem, z czuwaniem nad jego zdrowiem i rozwojem. Nie zniechęcą mnie niełatwe relacje rodzinne czy przyjacielskie. Będę przy tobie. Na zawsze.
Co więc Bóg złączył, człowiek niech nie rozdziela.
Nie dopuszczę, aby ktokolwiek czy cokolwiek oddzieliło nas od siebie. Jesteśmy jednym ciałem. Na zawsze.



Małżeństwo to jest hardcore, skok na bungee w przepaść drugiego człowieka. To nie jest propozycja dla mięczaków i słabeuszy, którzy boją się własnego cienia. To nie jest fruwanie na skrzydłach emocji, nie da się szybować w przestworzach przez całe życie. Trzeba stanąć na ziemi, trzeba walczyć, niekiedy bardzo ciężko, ale stawka jest tego warta, stawka jest większa niż życie. Małżeństwo jest zwyczajnym codziennym cudem; cudem, który staje się na nowo każdego dnia. Warto o niego zawalczyć.






Nie da się małżeństwa wypróbować, tak jak nie da się wypróbować życia. Te wszystkie dopasowywania się do siebie, życie na kocią łapę, żeby się sprawdzić to bzdura, to żerowanie jednocześnie na naiwności i dobrej woli drugiej osoby. Ludzie żyją na niby, tworzą związki na niby, kochają się na niby. W tej całej nibylandii tylko ból jest prawdziwy, cierpienie porzuconej osoby, śmiertelne rany zadawane sobie nawzajem. Osierocone żony - nie żony, porzuceni mężowie - nie mężowie, dojrzałe ponad wiek dzieci.
Chodzi o wygraną teraz i na wieki. Mamy wygrać swoje życie - ryzykując życiem. Nie da się inaczej.  Po prostu nie da się inaczej.


Pamiętaj, że nie jesteś klientem swojego małżeństwa, ale jego współtwórcą. Małżeństwo to nie magazyn twoich spełnionych zachcianek, potrzeb, pragnień i marzeń, ale mozolnie budowany dom, którego fundamenty i cegły to wasza wspólna wiara, wspólne pragnienia, wspólne marzenia, wspólne sukcesy i porażki. Nie tylko do tanga potrzeba dwojga, do szczęśliwego związku również. Nie zasługujesz na "kogoś lepszego", bo przy twoim boku trwa już ktoś najlepszy, wybrany spośród wielu - twój mąż. Twój najlepszy przyjaciel, kość z twojej kości i ciało z twojego ciała. 



Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący, w Trójcy Jedyny i wszyscy święci.


W małżeństwie święto zakochanych trwa zawsze...ale nie zaszkodzi przypominać sobie o tym przynajmniej raz do roku. Pamiętaj o nas, święty Walenty!





















niedziela, 1 lutego 2015

Kuchenne opowieści


Życie toczy się w kuchni. Właściwie dom mógłby składać się wyłącznie z ogromniastej kuchni z gigantycznym stołem, na którym robi się wszystko. Jeśli nasz dom ma serce, to bije ono gdzieś pomiędzy wyspą z gotującym się obiadem a wiecznie nagrzanym i pachnącym piecykiem. 
Niezawodni uczeni amerykańscy (cóż świat począłby bez nich?!) odkryli, że im więcej rodzina spędza razem czasu przy stole, tym ma większe szanse na happy end, a dzieci z takiej rodziny są szczęśliwsze i sporadycznie angażują się w zachowania społecznie ryzykowne. Jeśli zatem podliczę i dodam do siebie wszystkie godziny, jakie nasza rodzina spędza przy stole, mogę pogrążyć się w błogim poczuciu bezpieczeństwa przez resztę swoich dni...


Przyznam się szczerze, że nie jestem mistrzynią gotowania. Owszem, zapewniam mojej rodzinie wikt, a także piekę, tudzież robię przetwory na zimę, ale to wszystko razem utrzymuje się - niestety, niestety - na poziomie dostatecznym z plusem. Jestem dosyć poprawnym odtwórcą cudzych pomysłów, ale nie twórcą własnych wariacji na różne tematy kulinarne.  Moją miarą doskonałości jest umiejętność gotowania na tak zwane oko i pewna wiedza, granicząca z intuicją, na temat co z czym łączyć i jak to będzie smakowało. Umiem też po zapachu rozpoznać, czy dana potrawa jest już gotowa do spożycia przez wygłodniałe stado nastolatków plus. Ujmijmy to może tak, że ja gotowanie lubię, ale gotowanie niekoniecznie lubi mnie...Podziwiam znajome mamy i kobiety bezdzietne, tudzież singielki, które dokonują zakupów ze znawstem godnym Gordona Ramsaya, wiedzą co to karob i potrafią upiec biszkopt z mąki z cieciorki...Sandałów nie godnam im wiązać.


Natalia oprawia ryby jak zawodowiec; mamusia Natalii niestety, nie może pochwalić się tą umiejetnością...

Zwykle jest tak, że najlepiej wychodzą mi dania, które lubię najbardziej...Na przykład lazania...albo bułeczki cynamonowe. Nieźle wychodzą też ciasteczka owsiane, które robimy według przepisu Doroty z Moich Wypieków.



Składniki na około 35 ciastek:
  • 200 g masła, w temperaturze pokojowej
  • 3/4 - 1 szklanka drobnego cukru do wypieków 
  • 1/4 szklanki ciemnego brązowego cukru muscovado lub demerara
  • 1 duże jajko
  • 1 łyżeczka ekstraktu z wanilii (ja nie lubię, więc nie dodaję)
  • 1 szklanka mąki pszennej
  • 3/4 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
  • szczypta soli
  • 2,5 szklanki płatków owsianych
Masło i biały cukier umieścić w misie miksera i utrzeć do otrzymania jasnej, puszystej masy. Jak ktoś ma kondycję, może ucierać ręcznie, wtedy nie ma możliwości, aby zwarzyło się masło. Po jakimś czasie dodać cukier brązowy i kontynuować ucieranie. Dodać jajko i zmiksować. Wsypać pozostałe składniki i zmiksować do otrzymania jednolitej masy.
Blachę do ciastek wyłożyć papierem do pieczenia. Z ciasta robić kulki wielkości orzecha włoskiego (lub większe, wedle uznania), spłaszczyć je łyżką. Układać na blaszce z sporych odstępach.
Piec w temperaturze 180ºC przez około 15 - 17 minut do lekkiego zbrązowienia (nam wystarczy 14 minut). Chwilę odczekać przed zdjęciem z blachy, potem studzić na kratce. Najlepsze do tych ciasteczek są płatki górskie, ale błyskawiczne też ostatecznie mogą być (trochę mniej chrupią po upieczeniu). Na kanwie tych ciasteczek można haftować dowolne wzory, dodając różne różności, typu rodzynki, sezam, żórawinę, itede itepe...



W jednym z postów wspomniałam, że bardzo lubimy keks, który kupujemy w Falenicy, w małej garmażerce. Jest tak pyszny, że jakoś nigdy nie próbowałam go odtworzyć, uznając podświadomie, że nie da się skopiować arcydzieła. Ponieważ pojawiły się prośby o przepis, posłużę się niezawodnymi Moimi Wypiekami; kiedy korzysta się ze wskazówek Doroty, nie sposób schrzanić żadnego ciasta, słowo. Może nawet sama wreszcie upiekę swój pierwszy keks...

Składniki:
  • 100 g sułtanek
  • 75 g koryntek
  • 150 ml ciemnego rumu lub innego alkoholu (jednak z rumem jest najlepszy)
  • 210 g masła
  • 150 g drobnego cukru do wypieków
  • 4 jajka
  • 300 g mąki pszennej
  • 15 g proszku do pieczenia (odrobinę mniej niż 1 łyżka)
  • 65 g suszonych moreli, posiekanych
  • 65 g suszonych śliwek, posiekanych
  • 125 g kandyzowanych melonów, posiekanych
Wszystkie składniki powinny być w temperaturze pokojowej.
Wieczór wcześniej sułtanki i koryntki włożyć do miseczki i zalać 150 ml rumu.
Mąkę i proszek do pieczenia przesiać, odłożyć na później.
W misie miksera utrzeć masło z cukrem do otrzymania jasnej, puszystej masy. Dodawać jajka, jedno po drugim, ucierając (miksując) po każdym dodaniu, do połączenia się składników.
Do utartej masy dodać mąkę z proszkiem, wymieszać, do połączenia. Wmieszać posiekane bakalie, namoczone rodzynki i sułtanki oraz pozostały rum z miseczki.
Ciasto przełożyć do formy keksówki o długości 28 cm, wysmarowanej masłem i wysypanej bułką tartą. Wyrównać.
Piec w temperaturze 160°C przez około 20 minut, następnie zwiększyć temperaturę do 175ºC i piec kolejne 35 - 40 minut (lub dłużej) do tzw. suchego patyczka.
* możecie użyć swoich ulubionych kandyzowanych lub suszonych owoców,





Przez te kilka lat użytkowania naszej kuchni, dokonał się w niej mimowolny podział na strefy. W części, którą widzicie powyżej, dokonują się wszelkie czynności związane z pieczeniem: swobodnie mieści się tutaj ogromna stolnica (zrobiona specjalnie dla mnie przez znajomego stolarza), można rozstawić milion naczyń, słoików, składników, blach oraz blaszek. Można też pracować w kilka osób, co w przypadku naszego licznego stada, jest dosyć istotną zaletą.






Natomiast część przy zlewie, vis a vis wyspy, służy do przygotowywania bardziej prozaicznych dań obiadowych i innych, a także parzenia tryliona herbatek i kawek, które pochłaniamy w ilościach hurtowych. Myślę, że w przerobie dorównujemy niejednej kawiarni... 

Życie kuchenne ma jedną, za to poważną wadę: bez przerwy robi się bałagan. Piętrzące się stosy czasopism, książek, przepisów, laptopów, notatek, kubeczków, talerzyków oraz garnków tworzą malowniczy, acz męczący, pejzaż. Oczywiście, tak jak wszyscy chętnie przyczyniają się do tworzenia artystycznego chaosu, tak do ogarnięcia tegoż ochotników brakuje...Wytypowany nieszczęśnik, ciężko wzdychając i zrzędząc jak stado  wściekłych teściowych, sprząta tę stajnię Augiasza tylko po to, aby godzinę później wszystko wróciło do stanu pierwotnego bezładu...



Ale i tak najważniejszą przyprawą, pasującą do wszystkich potraw, jest szczypta serca. Jeśli do naszych ciast, gulaszów oraz kompotów i konfitur dosypiemy po trochu miłości, odrobinę empatii, ciut ciut poczucia humoru oraz dobrych chęci, wszystko nam się uda. Nie  zupełnie dobrze wyrośnięte ciasto czy lekko przesolona zupa będą smakować jak ambrozja, bo w talerzu będą pływać niewidzialne kawałeczki serca kucharza. Prawdziwe opium w rosole.