wtorek, 21 lipca 2015

Dolce far niente


Przywiozłam do Białogóry tonę książek, w złudnej nadziei, że będę miała czas na smakowitą, niczym nie skrępowaną lekturę...he he he. Po pierwsze, owszem, przeczytałam w całości JEDNĄ rzecz, a mianowicie "Dziennik irlandzki" Heinricha Bolla (przy okazji serdecznie polecam! jeśli ktoś jest tak samo zacofany w lekturze, jak ja), po drugie zaś, książeczkę tę POŻYCZYŁAM od przyjaciół wypoczywających w sąsiedniej wsi. Tak więc mamy regulaminu wakacyjnego punkt pierwszy: załaduj samochód książkami po dach, ale czytaj tylko to, co pożyczysz od ludzi na miejscu. Punkt drugi: nie omijaj żadnego namiotu z tanimi książkami i w każdym dokupuj co najmniej dziesięć nowych pozycji i każdą zacznij czytać natychmiast,  a tym samym zamienisz łatwo wynajętą kwaterę w mocno zaniedbaną składnicę druków nieulotnych. Nie bardzo umiem wyobrazić sobie powrót z tym całym nadbagażem. Chyba puszczę męża przodem z wyładowanym auteczkiem, a sama powędruję pieszo, w prochu i pyle. W końcu chyba dojdę do rodzinnych progów. Mam nadzieję.



Cóż więc porabiam na tych mało słonecznych, a mocno wietrznych wakacjach, zapytacie?
Gapię się w niebo. Nie wiem, gdzie jeszcze można znaleźć tak piękne niebo, jak na Kaszubach. Cudownie niskie, urozmaicone nieustanną grą chmur i obłoków, prześwietlone jakimś niezwykle plastycznym blaskiem, czymś więcej niż światłem słonecznym. Jest to coś w rodzaju delikatnej perłowej poświaty, przesłaniającej zieleń lasów, złocisty przepych pól, różową ulotność traw, intensywny błękit chabrów. Rzeczywistość wydaje się niejako przesłonięta mgiełką utkaną bisioru, niezwykle delikatną, a jednak na tyle mocną, że widzimy tylko niejasne odbicie świata wokół nas, jakby prawdziwy obraz był jeszcze naszym zmysłom niedostępny. Zasłona skrywająca tajemnicę.



Chmury nad morzem są odbiciem gry fal, ich pozornej lekkości bytu.
Czy słowo "żywioł" nie zawiera w sobie śladów jakiegoś pradawnego człowieczego lęku wobec potęgi  morza, wiatru, ziemi? Żywioł, czyli coś co  niby- żyje, podległe, ale jednocześnie groźne; ujarzmione, ale nie do końca pojęte...






Nie możemy usiedzieć na miejscu. Jednego dnia nad morzem, następnego nad jeziorem. Odkrywamy na nowo to, co dobrze znamy, jeszcze raz dziwimy się, że piękno jest tak proste. Nie potrzebuje aranżacji ani stylizacji, jest dostępne każdemu, a jednak zakryte przed wieloma.
Celebrujemy najzwyklejsze radości: przejażdżki bryczką, odkrywanie nowego palcu zabaw z widokiem na jezioro, ogniska z przyjaciółmi...sarenkę pod naszym oknem, wyproszoną przez Tomcia u Anioła Stróża (już drugą!), najpyszniejsze frytki na plaży, przyprawione keczupem i piaskiem...

                                                                                                       

                                 








 Szkoda, że nie można poprosić jakiegoś usłużnego dżinna, żeby przeniósł Duży Dom na Kaszuby...Nie chce się wracać.
Szkoda zostawiać nie tylko te widoki, ale szkoda nam też pysznego mleka od krowy, prawdziwych jajek, wędzonych ryb i sera, ciepłych bułek co rano - i szkoda nam brudnego jak nieboskie stworzenie, kudłatego Kubusia, który tak radośnie witał nas przy furtce Pani Mlekowej.
Żal wyjeżdżać. Chociaż, prawdę mówiąc, ten żal podszyty jest, troszeczkę-troszeczkę, radością powrotu do domu. Do domu.