wtorek, 22 grudnia 2015

Gdy w pokoju wyrośnie choinka...



Ten cudowny, fantastyczny coroczny rytuał. Jak bardzo my biedni, zabiegani, oślepieni i ogłuszeni ludzie potrzebujemy tego czasu. Nagle znika gdzieś nasz praktyczny, do bólu rozsądny światopogląd materialistyczny i na chwilę stajemy się osobami, które poważnie debatują, rozważając zalety i wady drzewek iglastych...Sosny, jodły, świerki srebrzyste, syberyjskie i zwyczajne wdzierają się w nasze myśli, plany i rozmowy towarzyskie. Uwielbiam patrzeć, jak pod plantację choinek podjeżdża tak zwany wypasiony pojazd mechaniczny, z którego wysiada równie wypasiony kierowca wraz z małżonką i z porozumiewawczym oraz nonszalanckim błyskiem w oku wybierają to jedno, jedyne drzewko, godne zająć centralne miejsce w luksusowym salonie...Wprowadzanie choinki do domu i ubieranie jej potem w te wszystkie bombki, zabawki, łańcuchy i światełka jest rzeczą tak wyrwaną z normalności, tak cudownie irracjonalną, że aż wierzyć się nie chce, iż ludzkość jak ziemia długa i szeroka tak ochoczo jej ulega. Podbiło nasze serca to skromne, kłujące, wiecznie zielone drzewko. Przywędrowało do nas gdzieś z głębi dziejów mrocznych, z jakichś pogańskich obrzędów i dało się ochrzcić i ucywilizować. Drzewo wiadomości dobrego i złego, rajskie drzewo obsypane rozkosznymi owocami; drzewo życia a wreszcie drzewo krzyża - te wszystkie asocjacje znajdujemy w naszej domowej choince.

Legenda głosi, że niejako przypadkowym pomysłodawcą choinki był niedźwiedź. Kiedy zwierzęta szły do groty przywitać nowonarodzonego Chrystusa, każde z nich niosło coś w darze. Niedźwiedź również wybrał się w drogę, ale niestety, nie miał nic dla Dzieciątka. Było mu bardzo wstyd z tego powodu, więc po drodze wymyślił sobie, że podaruje Maleńkiemu puszystą, zieloną jodełkę. Wyrwał z ziemi drzewko i ciągnął je niezgrabnie za sobą przez góry i potoki. Jodełka namokła, utworzyły się na niej sople, które najpierw podświetliło słońce, a potem księżyc - i tak pięknie ustrojona choineczka stała się znakiem narodzin Pana.



Powtarzalność symboli, powtarzalność gestów. Pewnie zauważyliście, jak bardzo każda nowa choinka jest podobna w kształcie i wystroju do wszystkich waszych poprzednich choinek. Lubię oglądać cudze choinki, bo tak bardzo przypominają swoich właścicieli...Dużo dobrego z można z nich wyczytać.
Grudniowe domy są takie piękne. Sączy się z nich ciepłe światło towarzyszące ostatnim wigilijnym przygotowaniom, w kolejnych oknach zaczynają migotać choinkowe lampki, na drzwiach coraz  częsciej pojawiają się świąteczne wianki a balkony, tarasy i trawniki pysznią się świetlistymi girlandami i sopelkami.




Duży Dom jednak nad sznury ledowych lampek preferuje miłe, staroświeckie światło świec. Porozstawiane na parapetach, schodach i schodkach, dają takie przytulne, zapraszające światło. Lubię patrzeć w mrok na te nasze mrugające na wietrze płomyki. Wyobrażam sobie wtedy po dziecinnemu, jak znużony wędrowiec odnajduje drogę do domu. Osaczony przez ciemność, daje się prowadzić wątłemu promykowi światła. 
Świeć, gwiazdeczko mała, świeć,
Do Jezusa prowadź mnie,
Nie mogę spóźnić się,
Nie mogę spóźnić się...
Te wszystkie lampki i świece układają w pewien gwiezdny szlak prowadzący prosto do Betlejem.  Nazwa Betlejem oznacza Dom Chleba. Pan Bóg wpisuje w naszą historię najpiękniejszy poemat. Nasz głód będzie zaspokojony, nasza tęsknota ukojona, nasza pustka napełniona. Opłatek, który łamiemy w Noc  Wigilijną jest znakiem tej rzeczywistości. Biały i kruchy, anielski chleb miłości, jest symbolem zgody i pojednania, wyrazem naszej przynależności.

Dzieci stopniowo zanurzają się w tę nieziemską rzeczywistość. Ich świat w sposób naturalny zaludnia się aniołami i świętymi. Nasz Tomcio bardzo przyjaźni się ze swoim aniołem stróżem; istnienie jego aniołka jest dla niego tak samo oczywiste jak istnienie mamy i taty. Aniołek maleńki jak wróbelek, który w piosence przylatuje do betlejemskiej szopy, jest według Tomcia nikim innym, jak jego własnym aniołkiem stróżem... Pierwsze przedszkolne jasełka, w których Tomek wystąpił, bardziej przybliżyły go do istoty Bożego narodzenia, niż wszelkie rodzinne opowieści. Jak to dobrze, że w Polsce nikt nie zabrania dzieciom, w imię jakiejś urojonej polit-poprawności, uczestnictwa w tej pięknej tradycji. Przejęte aniołki, pastuszki a także Maryja z Józefem, z wzruszającą prostotą   opowiadają tę najpiękniejszą i najważniejszą historię.




A my, dorośli, zblazowani, zobojętniali wzruszamy się ich wzruszeniem, przejęciem i niewinnością.
Sami stajemy się trochę jak one - ale to przecież właśnie o to chodzi. 
To właśnie ta dziecięcość, na co dzień ukryta pod zgrubiałą skórą, pozwala nam cieszyć się kolorową choinką, bawić pieczeniem witrażykowych pierniczków i lukrowanych ciasteczek, pękać z dumy na widok dorodnych strucli i tortów. 
Świętujemy jak umiemy.
Jak dzieci.
A On do nas przychodzi. Wstępuje do naszych domów, błąka się po naszych ulicach, taki pokorny, taki maleńki...


Gdy wstąpili w jaskinię,
W werset Micheasza,
Marya powiła Syna,
I położyła Go ostrożnie na sianie
Jak kruche szkło.
Pasterze o szerokich barach,
Narzuciwszy na siebie wełniane burnusy,
A na głowy kolorowe chusty,
Weszli do jaskini jak dzwony.
Mędrcy stali pokornie jak dostojne księgi,
W których opisane są dzieje
Ludzi dobrej woli.
Krowa, wół i osioł
pochyliły się nad żłóbkiem
Jak trzy doliny.
A potem
Dzwony, księgi i doliny
Uklękły.



Przyjmijcie najserdeczniejsze życzenia świąteczne od całego Dużego Domu. Oby dobry Pan Bóg obdarzył was obficie swoją łaską w tym niezwykłym czasie i w całym nowym roku.
WESOŁYCH ŚWIĄT!!!

środa, 16 grudnia 2015

Slow Christmas





Nie macie wrażenia, że wiele spraw w naszej kulturze dzieje się jakoś przedwcześnie? Nie tylko zresztą w kulturze, ale też w obyczajowości czy kontaktach międzyludzkich. Kiedyś celebrowanie jakiegoś wydarzenia poprzedzone było pewnymi etapami przygotowującymi. W ludzkim myśleniu zakodowana była konieczność przygotowania i oczekiwania, aby tym lepiej przeżyć to, co miało się wydarzyć. Chociaż właściwie etap przygotowywania pozostał, tyle że zmieniła się jego materia. Wmawia się nam, że jak pójdziemy do sklepu i kupimy dużo, dużo różnych rzeczy, to tym samym będziemy gotowi na wszystko. Na ślub, na Boże Narodzenie, na wyjazd na narty, na przyjaźń, nawet na wojnę...Kupuj co chcesz, rób co chcesz, a po drodze nabędziesz jakich takich kwalifikacji. 
Nie macie wrażenia, że to takie życie na niby?



W jednym ze swoich adwentowych wystąpień ojciec Szustak przywołał przykład jerzyka. To jest taki ptaszek, który przez kilka lat swojego życia nigdy nie ląduje. W locie je, śpi a nawet, pardon le mot, kopuluje. Ojciec Szustak wyprowadził z tego pewną mądrość duchową (langustanapalmie.pl, można posłuchać), ale mnie skojarzył się ten mały ptaszek dużo mniej pozytywnie. Otóż takie życie w locie, w biegu, na najwyższych obrotach, skutkuje właśnie tą przedwczesnością a jednocześnie powierzchownością przeżyć. Być może jest fajnie, być może doświadczeń mam sporo, ale jednak w biegu. Umyka nam sens naszych działań, umyka nam piękno naszego życia; od tego pędu psuje nam się wzrok. Widzimy gwiazdy jako plamki, linie proste, jako krzywe, nie potrafimy dojrzeć jednocześnie linii pionowych i poziomych. Cierpimy na duchowy i emocjonalny astygmatyzm. 





Od listopada otaczają nas choinki, mikołaje, kolędy i inne utensylia chrismasowe. W głowach dudni nam tak zwana magia świąt, a w oczach migają setki kolorowych lampek. Przerośnięte infantylne mikołaje wychylają się z gazet, internetów, telewizorów i galerii handlowych. Nie ma dokąd uciec od tego christmas pollution.




Jak mamy nauczyć nasze dzieci, że cudowne jest też samo oczekiwanie na Cud, skoro ubieramy choinkę już pierwszego grudnia? Pamiętam, że jak byłam mała, a nawet jak były małe moje starsze dzieci, jasełka w przedszkolu wystawiane były po Wigilii i Bożym Narodzeniu, a przed świętem Trzech Króli. Teraz jasełka dzieci odgrywają już w połowie grudnia. Po co? Tak jakby obchody Bożego Narodzenia kończyły się w Wigilię...a one właśnie wtedy się zaczynają.
Czy pamiętamy jeszcze, CO świętujemy?
Czy pamiętamy jeszcze PO CO świętujemy?


Myślę, że pora się zbuntować. Myślę, że warto upubliczniać modę na Slow Christmas. Najpierw Adwent i dotknięcie ciemności, przełamanych chybotliwym płomykiem roratnich lampioników. Potem rekolekcje, które pozwolą nam na przystanek w tym obłędnym jerzykowym locie; re-colectio, ponowne zbieranie, zestawianie w całość czegoś, co uległo rozproszeniu, stawianie rozsypanej układanki naszego życia na nowo. A w międzyczasie możemy piec pierniczki, lepić łańcuchy, kupować prezenty i rozplątywać lampki. Oraz kupować choinkę, rzecz jasna.
W Dużym Domu emocje sięgają szczytu. Pachnie pasztetem i imbirem. Bulgocze konfitura z pomarańczy, ciasto na pierniczki dojrzewa w lodówce. Powolutku nadchodzi czas.
Slow, slow Christmas.









poniedziałek, 7 grudnia 2015

Czas, czas, czas



Koniec roku się zbliża, więc człowiek łazi po sklepach i internetach w poszukiwaniu idealnego kalendarza dla Menedżera Ogniska Domowego. Większość tego, co można kupić w sklepach, to, excuse moi, kalendarzowy chłam obleczony w ładne sukienki. Albo masz człowieku tydzień ściśnięty na jednej ubogiej stroniczce, albo hojnie rozrzucony na stron siedem. A ty byś chciała jedno i drugie, żeby był i szybki podgląd i taki bardziej dokładny. I jakieś miejsce na zapisanie cudownych pomysłów, jakie przychodzą ci do głowy, tudzież przydatnych danych teleadresowych do faceta, co to zna się na naprawie przyłączki do węża ogrodowego, doktora alergologa cudotwórcy i uzdrowiciela oraz krawcowej, która nie pogardzi skromnym wszyciem suwaka w spódnicę.
Zdarzają się takie kalendarze we wszechświecie internetowym, ale po pierwsze, bardzo słono kosztują (sto złotych polskich za sztukę to jednak przesada), a po drugie wiele z nich to produkty anglojęzyczne, nie uwzględniające polskich realiów.
Wtem...!
Znajoma podsyła ci link do kalendarza MammaMia. Hmm. Popatrzmy. Produkt nasz rodzimy. Zrobiony przez mamę wielodzietną dla innych mam, mniej i więcej dzietnych. Projekt przyjemny dla oka i portatywny na tyle, żeby się zmieścił do torebki. Cena też do zaakceptowania...
Biorę.





 Przy bliższych oględzinach kalendarz jeszcze zyskuje. Bardzo podoba mi się okładka, jest kobieca, ale nie infantylnie dziewczynkowata. Mam tylko jedno zastrzeżenie - wolałabym, żeby na przyszłość okładka była drukowana na sztywnej folii a nie na kartonie...już teraz mam obtarte okładkowe rogi, a co będzie po półrocznym intensywnym użytkowaniu? Forma kołonotatnika jest bardzo okej, dostęp do wszystkich działów kalendarza jest dzięki temu idealny.
A co znajdujemy w środku?
Same świetne pomysły.
Po pierwsze kalendarz, a w nim rzut oka na cały miesiąc. Po drugie, każdy tydzień ma swoją własną stroniczkę i sporo miejsca na codniowe notatki. 
Drugi dział kalendarza, to miejsce na zapiski imieninowo - urodzinowe i listy zadań ( dużo, dużo stroniczek, bardzo przewidująco...)
Trzeci dział poświęcony jest rodzinie. Znajdziemy tam plan tygodnia na pierwszy i drugi semestr szkolny, a także - uwaga! - na wakacje. Dalej plan nam się uszczegóławia - każdy dzień tygodnia ma swoje dwie strony; zmieszczą się wszelkie zapiski dla dowolnej ilości zajęć dowolnej ilości dzieci.
Osobne rubryki poświęcone są wizytom lekarskim ( data, kto, cel wizyty).
Bardzo podoba mi się część o dzieciach; autorka przewidziała rubryczkę na imię, pesel, szkołę lub przedszkole, kontakt do wychowawcy...ale także na mocne i słabe strony dziecka oraz notatki z zebrań klasowych. Wash and go. Genialne w swej prostocie.
Mamy rubryczkę, która nazywa się "pomysły na prezenty" i drugą pod hasłem "czas z rodziną", a także trzecią z pomysłami na wakacje (opis, przygotowania, budżet).
Czwarty dział to Dom.
Znajdziemy w nim Plan porządków (hmm, hmm). Na spokojnie możemy zapisać sobie raz a dobrze  to, co mamy sprzątać raz na tydzień, co raz w miesiącu, a co raz do roku. Plus, oczywiście plan sprzątania na najbliższy tydzień.
Sporo miejsca autorka poświęca inwestycjom i projektom domowym (opis, co potrzeba, ile kosztuje), a także szczegółowemu budżetowi na kolejne miesiące roku (planowane i rzeczywiste wydatki).
Na końcu, jak w każdym porządnym kalendarzu, znajduje się Notes, a w nim zabawny dział poświęcony rysunkom dzieci.







Dodatkowo można zakupić sobie plan wyżywienia najbliższych, czyli Menu Planner. Z apetycznie pomarańczowej okładki (ta sama uwaga odnośnie trwałości), wdzięczy się do nas smakowity cytat z Jane Austen: Znaczącą część życia rodzinnego stanowią udane szarlotki. Jakże prawdziwa to prawda, wiedzą zwłaszcza mamy synów w wieku dorastającym...
Miłym gadżetem jest książeczka z kolorowymi karteczkami samoprzylepnymi i linijką (nareszcie będę miała na stałe linijkę pod ręką...).
Tak więc, kochane mamy, bardzo wam polecam ten kalendarz.
Będziecie zadowolone, a zadowolona mama, to zadowolony tata i zadowolone dzieci.
Warto zapłacić te 59 zł za tyle zadowolenia.




www.kalendarzmammamia.pl





wtorek, 1 grudnia 2015

Liebster Blog Award III






Mama z Dużego Domu zaprasza na mocno spóźnione obchody już trzeciej w jej karierze blogowej nagrody Liebstera.
Matka Polka nominowała mnie do tej nagrody już dobry miesiąc temu, albo i z półtora miesiąca temu. Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie natłok jesiennych zajęć przeplatanych grypami potomstwa i migrenami Mamy z DD, tudzież dojazadami na Tomciową rehabilitaję, tudzież edukacją domową nastolatków w wieku dosyć problematycznym.
Kochana Matko Polko, z cełego serca PRZEPRASZAM.



Oto pytania:
1. Jaką muzykę lubisz? Jakich wykonawców?
Nie wiem, nie umiem na to pytanie odpowiedzieć. Lubię muzykę w ogóle. Słucham prawie każdego gatunku muzycznego, poza rapem i disco polo. Lubię stary, dobry rock and roll, soul, jazz klasyczny. Z przyjemnością słucham muzyki barokowej, Vivaldiego i Bacha, Telemanna. Kocham muzykę filmową; uważam, że nakręcenie wielu filmów usprawiedliwia jedynie muzyka, jaka została do nich napisana...Słucham też muzyki chrześciajńskiej i żałuję, że w Polsce jest ona spychana do jakiegoś ciasnego radiomaryjnego zaścianka. Taki na przykład Oceans zespołu Hillsong to absolutne arcydzieło duchowo - muzyczne. Tylko posłuchajcie.


2. Czy masz ulubionego autora/ książkę? Co to takiego?
Jestem nałogowym czytaczem. Mam książki do których muszę czasem wracać, np Pride and Prejudice, Ziele na kraterze, Lesio...Właściwie kazdy autor, z którym się zetknęłam jest w jakiś sposób moim ulubionym; w końcu on dzieli się ze mną swoim najbardziej prywatnym światem, ja w ten świat wchodzę, zadzierzgamy tym sposobem miedzy sobą jakąś duchową więź, prawie przyjaźń. 

3. Gdzie chciałabyś pomieszkać,  gdybyś mogła wyjechać na rok?
Natychmiast mogłabym wyjechać do Irlandii, podoba mi się tam wszystko. Do Anglii zresztą też, jestem do pewnego stopnia nałogowym anglofilem...

4. Czego najbardziej w życiu nie lubisz?
Nie znoszę się spieszyć. Pośpiech mnie wyjaławia, denerwuje i jakoś obezwładnia. Kiedy żyję w pośpiechu, zamieniam się w strzygę, zrzędę i wiedźmę z Makbeta. Tak naprawdę najbardziej odpowiada mi tryb życia byczka Fernando - luzik, spokój i kwiatki na łące.

5. Co jest dla Ciebie najważniejsze pod słońcem? 
Mój mąż, moje dzieci i Pan Bóg, który to wszystko łączy w harmonijną całość.


na dobry poczatek zimy...




poniedziałek, 30 listopada 2015

Pomarańcze i mandarynki



Może i jest zimno i mokro i parszywie. Może i ciemno robi się prawie zaraz po tym, jak się rozwidni.  Może i mży, dżdży i siąpi. Może nawet wiatrzysko głowę urywa. Tak jest, ale...Tym "ale" są pomarańcze i mandarynki. Nie wiem, jak tam inni, ale ja na jesieni odliczam dni do listopada, kiedy to zaczyna się sezon na cytrusy.
To one i tylko one pomagają mi przetrwać tę polarną noc. Jeśli pomidory mają być słoneczkami zachodzącymi za mój zimowy stół, to mandarynki są słoneczkami, które zimową porą za żaden stół nie zachodzą. W całym domu unosi się ta cudowna, jedyna w swoim rodzaju woń  - zapach dzieciństwa i Świąt, i paczek od Dziadka Mroza, jakie przynosili z pracy rodzice. Czy są tu - oprócz mnie, rzecz jasna - jakieś dinozaury, które pamiętają świąteczne paczki? Ich skład w zasadzie nigdy się nie zmieniał, zawsze jednak wywoływał w dzieciakach miły ślinotok i niecierpliwe drżenie rąk przy otwieraniu. Ptasie mleczko, czekolada z orzechami (ZPC 22 Lipca, d. E.Wedel), mieszanka wedlowska (ach, cukierki Bajeczne i Pierroty!), galaretki w cukrze, orzechy włoskie i laskowe oraz, oczywiście, pomarańcze i mandarynki...Kręciło się w głowie od tego dobrobytu. Mały człowiek pogrążał się w błogostanie chrupania, mlaskania, ciamkania i ssania. Niech się schowają wszelkie eldorada i nirwany - TO był prawdziwy raj dzieciństwa. Za oknem wiało i lało, a człowiek miał dla siebie całe pudełko ptasiego mleczka, pod brodą wygodną poduszkę a przed oczami jakąś, nomen omen, smakowitą książkę...Ech, to se uż ne vrati...
Na szczęście pomarańcze i mandarynki przetrwały cezurę dorosłości. Czekoladki, a już zwłaszcza ptasie mleczko, jakoś nie przebyły tej rzeki czasu, a cytrusy - owszem, a cytrusy - tak.


Znoszę je do domu tonami, wwalam do lodówki (zimne są najlepsze, prawda?) i jem. To znaczy, inni też jedzą, ale jakby bardziej umiarkowanie. Ja, przyznaję to ze wstydem, tę miarę tracę. Śmieci w sezonie zimowym składają się w naszym domu głównie ze skórek cytrusowych. Zaleta ich jest taka, że przynajmniej ładnie pachną, he he.
Spożywane są głównie na surowo, to znaczy mandarynki, nie śmieci..., ale przetwarzać się też chętnie dają.
Po pierwsze primo, robimy konfiturę pomarańczową z imbirem, absolutny MUST HAVE dla wszystkich domowników. Przepis na tę pyszną konfiturkę podawałam przy okazji wpisu wielkanocnego (to znaczy tutaj)





Po drugie primo, można dodawać je do wszelkich sałatek i sałat, w towarzystwie orzechów, migdałów lub dowolnych prażonych ziaren. Do tego podchodzą wszelkie winegrety, a także łagodne sosy śmietanowo-majonezowe.
Po trzecie primo, można je dodawać do wszelkich tart oraz tortów z masą z serka mascarpone i bitej śmietany.
Taki krem jest bardzo prosty i wielofunkcyjny, że tak powiem.
Na jeden duży serek mascarpone bierzemy ok 0,5 litra mocno schłodzonej śmietany kremówki. Śmietanę ubijamy z cukrem pudrem, po czym na wolnych obrotach domiksowujemy serek. Im wiecej serka, tym krem sztywniejszy i łatwiejszy do formowania. Koniec. Finito.  Można do niego dodać kawy, albo likieru pomarańczowego - co tylko dusza podpowie.
Roasmarowujemy tenże krem na upieczonym kruchym spodzie do tarty i obficie szpikujemy  - w tym przypadku - cząsteczkami mandarynek. Voila. Wytworny i pyszny deser gotowy.


Po czwarte primo, pomarańcze są jednym z głównych składników pysznego ciasta Króla Baltazara. Upiekłam to fantastyczne ciasto po raz pierwszy ze dwa lata temu, aby uczcić święto Trzech Króli, stąd nazwa. Przepis pochodzi, jak zawsze, hm hm, z Moich Wypieków.
Otóż.
Bierzemy dwie duże, naprawdę duże, pomarańcze i gotujemy je ok dwóch godzin w sporym garnku z wodą (w miarę potrzeby wodę uzupełniamy). Po dwóch godzinach gotowania pomarańcze odsączamy i blendujemy razem ze skórką. Ma wyjść z tego ciepła pulpa, którą następnie studzimy.
Do tej przestudzonej masy dodajemy 200 gram zmielonych migdałów (najlepiej) bądź orzechów, szklankę cukru (ja dodaję trzcinowego), sześć jajek, półtorej łyżeczki proszku do pieczenia, pół łyżeczki sody oraz dwie łyżki kakao (ja ze smutkiem pomijam, bo Tomek i Filip uczuleni na kakao). Miksujemy wszystko do połączenia składników. Gotowe ciasto wlewamy do tortownicy o średnicy 20 cm i pieczemy w nagrzanym do 180 stopni piekarniku przez około 50 minut. Uwaga: zamiast gotowanych pomarańcz, można użyć własnej roboty konfitury z pomarańcz; wystarczy jeden słoiczek. I już. Ciasto jest cudownie smagłe, wilgotne i zmysłowo orientalne. Znika jak kamfora. 



Dom pachnie mandarynkami, kalendarz adwentowy przygotowany, wieniec uwity. Dobrego Adwentu, kochani. Roratuj się kto może!




















środa, 25 listopada 2015

Edukowisko, ciąg dalszy, nieustający





A jak tam nasze domowe edukowanie, zapytacie? A dziękuję, dziękuję, toczymy się do przodu, slowly but surely.
Filip ze zdumieniem odkrywa, że nie musi ślęczeć po nocach, żeby być z programem na takim samym etapie, jak jego koledzy z renomowanego liceum. Biurko ma zawalone książkami, które czyta naraz, bo wszystkie są ciekawe i warte natychmiastowej lektury. Największy problem miał z Mickiewiczem i jego Dziadami - stwierdził, że wymagają one dużego skupienia i czytania jednym ciągiem. Tak też uczynił, ze skutkiem wyśmienitym. Lektura wymagająca okazała się porywająca. Najtrudniejszą rzeczą dla niego, jest utrzymanie zdrowej równowagi pomiędzy przedmiotami wiodącymi a resztą obowiązującego świata. 


Okazało się, że język polski potrzebuje jednak jakiegoś zewnętrznego kierownictwa duchowego, dlatego poprosiliśmy o pomoc Naszego Pana Polonistę, że zapożyczę się u pani MM.  Naszpan Polonista zarzucił Filipa tematami prac pisemnych i prezentacji ustnych, nie zapominając o wierszach, których trzeba nauczyć się na pamięć...Tak więc Filip chwilowo pogrążony jest w literaturze pięknej i najpiękniejszej - i w zasadzie nie narzeka.


Przeciwnie Joasia. Ta narzeka nieustannie i na każdy temat. Że prace pisemne z polskiego są za trudne (Naszpan jest rzeczywiście wymagający), a w szkole nikt jej takich trudnych prac nie kazał pisać. Więc ona wraca do szkoły. Że chemii nie lubi, a musi ją zdać. Ale przecież może zaliczyć całość w styczniu i być nareszcie człowiekiem wolnym, więc właściwie to do szkoły nie wraca...
Joasia nadal potrafi skoncentrować się na pracy przez dosyć krótki czas, dlatego stosujemy u niej intensywny płodozmian. Nauka, gra na pianinie, nauka, pieczenie ciasta, nauka, spacer z psem, nauka, obiad. Po obiedzie czasem jeszcze chce pracować, czasami tylko czyta, kilka razy w tygodniu wychodzi na swoje zajęcia dodatkowe. Powoli krzepnie w samodzielności i męstwie. 



Jeszcze raz napiszę, że edukacja domowa różni się od edukacji szkolnej. Nie ma nadzoru zewnętrznego. Nikt nie zadaje prac domowych, no chyba, że szkoła muzyczna albo nauczyciel prowadzący zajęcia dodatkowe, np językowe...Edukacja domowa kształci nie tylko w przedmiotach akademickich, ale też w samodyscyplinie, planowaniu swoich zajęć i czasu wolnego, ustalaniu priorytetów. Poszerza horyzonty, pozwala na znalezienie swoich mistrzów i podążaniu za nimi. Często po prostu ułatwia życie domowe, bo nie trzeba liczyć się z wymaganiami szkoły...   
Jednocześnie jednak pozwala korzystać ze wszystkich uprawień uczniowskich, typu konkursy i olimpiady. Joasia brała udział w dwóch konkursach językowych, w obu spadła z bardzo wysokiego konia, ponieważ zabrakło jej po jednym punkcie do przejścia na następny poziom...W obu przypadkach otrzymała maksymalną ilość punków z części gramatycznej i z wypracowania, a straciła punkty na części kulturowej, co wskazuje na zwyczajny brak oczytania, czemu staramy się zaradzić.
Myślę, że zarówno Joasia jak i Filip są na dobrej drodze, aby stać się ciekawymi, bardzo inteligentnymi ludźmi. Na pewno nie wyrosną na gęgające w tłumie gęsi. Już teraz mają własne zdanie, które potrafią rzeczowo uzasadnić i obronić.
Oby tak dalej.
A ciąg dalszy - rzecz jasna - nastąpi.
Jesli zasypiecie mnie pytaniami, na wszystkie chętnie odpowiem. Z uroczym uśmiechem na twarzy, jak zawsze...


jak widać, na edukacji domowej korzystają wszyscy...



wtorek, 24 listopada 2015

Mrok kryje ziemię




Zapadły ciemności. Tak bardzo trudno poradzić sobie z codziennością w tym czasie. Każda czynność ciągnie się w nieskończoność, a najmniejszy gest wymaga nie lada wysiłku. Zwłaszcza rano.
Budzą się w człowieku jakieś stadne instynkty - najchętniej zbiłby się w miłą rodzinną gromadę, gdzieś z nogami za kominkiem czy kaloryferem, okutany w miękki koc, zapadnięty w dobrą książkę albo film, opity po czubek głowy gorącą herbatą z miodem.
Szkoda, że tak się nie da. W każdym razie, nie codziennie.


Gazety i blogi pełne są pomysłów na umilacze. Na pachnące herbaty, migotliwe światełka, wonne świece, nastrojowe lampy. Z ich łamów i szpalt sączy się kuszący blask ognia w kominku; wychylają się z nich ramy luster i obrazów przystrojonych sznurami świecących kul, wdzięczą się szmaciane krasnale i renifery, puszyste szale i słodkie czapeczki. Pożądliwość moich oczu sięga szczytu. Dobrze, że konto świeci pustkami, bo kto wie, do czego by doszło...


A przecież jakoś mi to przeszkadza.
Gdzieś w głębi mojego serca czuję - wiem, że ta ciemność jest potrzebna. W ciemności dzieją się ważne sprawy. Ciemność jest początkiem rzeczy. Pod osłoną ciemności powstaje życie. Ukryte przed wzrokiem gapiów, powoli nabiera kształtów. 



Ja sama często potrzebuję zanurzyć się w mroku. Ciemność pozwala odpocząć moim oczom zmęczonym nadmiarem bodźców, a jednocześnie pomaga uporządkować rozbiegane myśli, sprzyja skupieniu. 
W ciemności zasypiamy, aby następnego dnia rozpocząć całkiem nowe życie. To samo, ale jednak inne.
To znaczące, że Adwent rozpoczyna się w najciemniejszym miesiącu roku. Tak, jakby sama natura wskazywała nam drogę. Nagie drzewa, uschnięte łodygi kwiatów, niekończące się dywany suchych liści. Natura pozbywa się tego, co stare, aby przygotować się na przyjęcie nowego. Takie cykliczne ogołocenie nie jest złe. Pozwala dostrzec rzeczywisty kształt rzeczy, podziwiać ich szlachetną formę, precyzję istnienia, ale też obnaża brzydotę. Natura w swojej nagości obdarza nas zaufaniem.


Dlatego pozwolę, aby ten Adwent był prawdziwym Oczekiwaniem.
Spróbuję powstrzymać się od przedwczesnego świętowania. 
Sporo spraw muszę przemyśleć w tej ciemności.
Kiedy rozbyśnie światło, będę gotowa.