Kochani moi, nadszedł czas zmian na blogu Mamy z Dużego Domu. Od jakiegoś czasu działanie na Bloggerze stało się dla Mamy istną ością w gardle i każdy wpis wywoływał najgorsze wyrazy, po kilka razy. Panienki z Dużego Domu znużone maminym narzekaniem, przeniosły jej pisaninę do innego blogowego potentata, a mianowicie do Wordpressa. No, zobaczymy jak to będzie. Póki co, w każdziutkim wpisie rozlazły się zdjęcia, no, ale będę nad tym pracować....Docelowo Mama planuje własną domenę, jednak to wymaga trochę więcej informatycznego wysiłku. Niech no tylko Filip wróci z wakacji...
Nie mogę przestać o tym myśleć. Te kilka lipcowych dni dotknęło mnie mocniej, niż kiedykolwiek mogłam przypuszczać. Na szarej mapie Europy, która co chwila spływa krwią niewinnych, pojawiło się coś niezwykłego. Oto gdzieś na krawędzi tej najważniejszej części naszego kontynentu; w kraju, który jakoś wciąż nie może przestać istnieć i który zawsze idzie pod prąd głównych nurtów historii, na wezwanie starszego, niewysokiego człowieka w bieli - zebrało się trzy miliony ludzi. Trzy miliony!!! Na własne oczy zobaczyliśmy to, o czym słyszeliśmy na lekcjach historii. Ludzie, ze wszystkich zakątków kuli ziemskiej, o każdym kolorze skóry, wymachujący flagami, które na pozór nigdy nie powinny powiewać jedna obok drugiej; nacje, które od lat toczą ze sobą śmiertelne wojny - trwające godzinami obok siebie, wymieniające znak pokoju, padające w ciszy na kolana przed maleńkim, kruchym, okrągłym Chlebem w złocistej monstrancji. Światu objawił się Pax Christiana.
Niech sobie mówią, co chcą. Kościół jest wiecznie młody, wiecznie się odradzający. Nasłuchałam się wiele: że to słomiany zapał; że oklaski są nieliturgiczne a eŚDMowa droga krzyżowa, to obraza boska i pornografia; że młodzi i tak zaraz powrócą do swoich środowisk i będą żyli, jak dawniej. Co tam, ja i tak wiem swoje. Widziałam, jak przeszło trzytysięczna grupa rozkrzyczanych, rozklaskanych i wymachujących flagami młodych, zebranych na terenie ogromnej hali sportowej - na widok księdza wnoszącego Ciało Chrystusa - w jednej chwili się uciszyła i w tej ciszy uklękła. Trzy tysiące młodych w głębokim, gęstym milczeniu trwało na adoracji...Kto inny może tego dokonać? Tylko On.
My, chrześcijanie, żyjemy jakby na pograniczu dwóch światów. Każdy gest zewnętrzny ma swój duchowy odpowiednik - obraz i podobieństwo. To, co robimy, porusza zarówno materię wokół nas, jak również otaczającą nas duchową rzeczywistość. Błogosławieństwo albo przekleństwo. Jeden uczynek miłosierdzia porusza ocean dobroci, dotyka serca Boga. To morze modlitwy, uwielbienia, adoracji, pokuty, przebaczenia i zadośćuczynienia jakie w ciągu ostatnich dni zalały Polskę i świat, niosą ze sobą jakąś ogromną duchową wartość, której jeszcze nie potrafimy w pełni ocenić. Tak jakbyśmy wyposażyli gigantyczną armię aniołów, aby nas strzegli; aby walczyli za naszą sprawę szczególnie teraz, kiedy zapadają ciemności; kiedy świat, jaki znaliśmy, odchodzi w przeszłość. Pan Bóg pozwolił nam przez te krótkie dni dotknąć nieba, posmakować raju. Żebyśmy się już więcej nie bali.
Pan Bóg jest na wyciągnięcie ręki. Zawsze dostępny, zawsze on line, nigdy nie tracący zasięgu.
Niezmierzony, a zamknięty w maleńkiej hostii, abyśmy wiedzieli, że najważniejsze są małe rzeczy...
Wszechmocny, a tak pokorny, że czeka na nasz zapraszający gest, gotowy na każde zawołanie...
Sprawiedliwy, a wybaczający najgorsze rzeczy za jedno "żałuję"...
Wierny - nawet kiedy my zdradzamy samych siebie, On się nas nie zapiera...
Tak bardzo prosty, że najmniejsi spośród nas znają Go najlepiej...
Rozmawia z nami naszym językiem, tak bardzo zindywidualizowanym...Mówi mszą trydencką i rapem, chorałem gregoriańskim i piosenką pielgrzymkową, rockiem i medytacją, brewiarzem i modlitwą charyzmatyczną, ciszą i hucznymi oklaskami, adoracją i rozbuchaną radością, liturgią i tańcem uwielbienia, procesją i gimnastyką akrobatyczną. Jest wszystkim dla wszystkich. Nikt nie jest lepszy w Jego oczach; nikt nie jest lepszy, bo każdy jest najlepszy. Jesteś najlepszy i dlatego warto było umrzeć dla ciebie. Za ciebie.
Ekipa z Dużego Domu też tam była, też się modliła, kawę parzyła, zdjęcia robiła, grała, śpiewała i tańcowała, na deszczu stała, w słońcu się grzała. Tyle dawała, ile sama miała, a stokroć więcej nadostawała.
Tak pięknie było, oby się nigdy nie skończyło.
Co ja gadam, przecież to się właśnie zaczęło. Deszcz błogosławieństw.
Zdjęcia Mama z Dużego Domu, Marysia Głowacka & przyjaciele, Katarzyna Michalak, Tomasz Terlikowski, gazetakrakowska.pl
Oddaje człowiek wiosną Narzędzie Pracy do naprawy, do Firmowego Serwisu, a co. Firmowy Serwis, dziarsko bierze się do roboty i wymienia w Narzędziu wszystkie bebechy. Rewerencje, pochwały, uściski i gratulacje. Narzędzie działa przez czas jakiś, ale jakby z coraz większym namysłem; jakby coraz niechętniej, a w dodatku okazuje się, że różne konieczne w pracy otwory, wręcz kluczowe otwory, są, jakby tu powiedzieć - zapchane. Jak to zapchane, zapytacie? Ano tak. Firmowy Serwis źle poskręcał Narzędzie, ooops, czeba rozkręcić i na nowo skręcić. No, dobra. No, okej, ale jutro do odbioru? Och nie, nie, nie, zadzwonimy.
Mama czeka. I czeka. I czeka.
Mamie się kojarzy...
To make the long story short, po jakichś trzech latach - naprawili. Fanfary, trąby, marsze triumfalne. Mama już nic nie mówiła, tylko Narzędzie zabrała i do domu poleciała.
Cieszcie się ludkowie mili, bo wam Mama czas umili.
Krótki przegląd nowości wiosenno-letnich.
Po pierwsze - hmm, hmm, hmm, pobite gary, brumm, brumm, odwołujemy wynajem Dużego Domu. Jak to w serialach brazylijskich bywa, w odcinku tysiąc sto siedemdziesiątym szóstym następuje gwałtowny zwrot akcji i wieści o śmierci Leoncia okazują się być grubą przesadą. Otóż po łzawym pożegnaniu i łzawym pakowaniu książek, okazało się, że mili państwo najemcy nie są jednak tak mili, na jakich wyglądali i pomimo podpisanej umowy - słuch o nich zaginął. Na szczęście rzecz cała odbyła się w miarę bezkosztowo, więc spuściliśmy na cały incydent zasłonę zapomnienia. Que sera, sera, zostajemy na miejscu, na co chyba - podświadomie - w głębi serca wszyscy liczyliśmy...
Duży Dom po prostu nie chce gościć nikogo obcego. Nie, to nie.
W nagrodę i na osłodę, wiosna tegoroczna tak pięknie nam rozkwieciła pnące hortensje, że z zachwytu i grozy, że mogło ją to widowisko ominąć, Mamie zaparło dech. Z takim zapartych tchem błąkała się Mama po ogrodzie rankami, popołudniami, wieczorami i nocami, żeby się napatrzeć, nazachwycać, zapamiętać na zawsze, że było się świadkiem takiego cudu. Jakie to swoją drogą niezwykłe, że natura co roku powtarza te swoje spektakle, sypie kolorami, włącza światło i dźwięk, umiejętnie dozuje efekty specjalne - wschody i zachody, gwiezdne noce, wietrzne poranki - i w nosie ma nasze plany, knowania, pomysły. Po prostu robi swoje i po cichu, po wielkiemu cichu - przemienia świat.
Tuż przed wakacjami mały Beniamin Józef został uroczyście ochrzczony - i Duży Dom ponownie stał się sceną przygotowań do uroczystej uczty, a następnie samej uczty. Wszystko udało się nad podziw - pogoda dopisała, podobnie jak goście; Benio ze spokojem przyjął wzruszający fakt włączenia go do wspólnoty Kościoła - prawdę mówiąc, całość uroczystości przespał snem sprawiedliwego...Za to Babcia z DD nie omieszkała uronić łez wzruszenia na widok tego śpiącego Małego Rycerza. Święty Duch musnął delikatnym tchnieniem pięknie sklepione Beniowe czółko i złożył na nim swoją niewidzialną pieczęć.
A po uroczystej mszy - uroczysty obiad. Czuwały nad nim dwie urocze, młode babcie, jak istne dobre wróżki.... Posiłek przygotowany i wydawany przez takie rączki nie mógł się nie udać!
Czerwiec przyniósł nam upragnione wakacje, zasnute nieco cieniem rekrutacji licealno - uczelnianej... jednak nie na tyle, żeby nie cieszyć się piękną, złocistą pogodą.
No i upragniony wyjazd czerwcowy do ulubionej, pustej (prawie) Białogóry. Pogodę mieliśmy prawdziwie morską - wiało, lało, paliło słońcem, wiało, lało, paliło słońcem i tak dalej w ten deseń. W tym roku niestety nie nabyliśmy się nad morzem - ze względu na rekrutacje i wyjazdy na Forum Młodych i Światowe Dni Młodzieży, ostały nam się jeno dwa tygodnie. Wieczory białogórskie Mama spędzała, zdeprawowana przez córki, na oglądaniu Downton Abbey... Nocne nadmorskie spacery przegrały z perypetiami rodziny lorda Grantham. Co za serial, co za aktorstwo, co za kostiumy...!!! To jedno z najlepszych filmowych odkryć Mamy ever. Morał z tego taki, że dobrze mieć dzieci...są tak bardzo na bieżąco.
Czy widzicie tę pustą plażę?! Istne szaleństwo, prawda?
Posiłki na tarasie u pani Mirki cieszą zawsze tak samo: naleśniki z truskawkami i widokiem na las smakują jakoś inaczej niż w domu.
Pięciolecie Tomasza przypadło akurat na środek pobytu; jubilat wybrał menu uroczystości, szczególną wagę przykładając do bogatego wyboru ciastek i ciasteczek. Motywem przewodnim były truskawki, truskawki i jeszcze raz truskawki.
Ta hobbicka droga jest naszą cowieczorną trasą po mleko i jaja. Tak jak pisałam rok temu TU, w Białogórze ostał się jeno jeden krowi ogon, tak więc - na szczęście - okoliczność ta zmusza nas do podróżowania w głąb lądu, po mleko. Jest to okazja do zbaczania z drogi, odkrywania pięknych miejsc ( jak TO opisane przeze mnie wcześniej), do buszowania w zbożu i wyjadania młodych ziaren z żytnich i pszenicznych kłosów. Uwielbiam tę drogę: tunel zieleni, błyskające zza pni zielone kłosy zboża, goniące nas obłoki i to jedyne na świecie, fantastyczne światło przedwieczornej pory: człowiek czuje się jak zanurzony w płynnym, złocistym miodzie.
A droga wiedzie w przód i w przód choć się zaczęła tuż za progiem –I w dal przede mną mknie na wschód, a ja wciąż za nią – tak jak mogę…skorymi stopy za nią w ślad –aż w szerszą się rozpłynie drogę,Gdzie strumień licznych dróg już wpadł…A potem dokąd? – rzec nie mogę.
W tym roku udało nam się spełnić zeszłoroczną obietnicę daną Tomciowi - wybraliśmy się pociągiem na Hel. Zabawna podróż wąziutkim języczkiem Polski, inkrustowana co chwila okrzykami Tomka "o, widać morze!!!"; groza na widok koszmarnie tandetnych bud pokrywających każdą piędź ziemi w tym uroczym niegdyś miasteczku, niedowierzanie na widok cen smażeniny rybnej, opatrzonej hasłem "świeża ryba"(brrr); ulga, kiedy w porcie natknęliśmy się na polową, dosyć chwiejną wędzarnię, w której za górę kasy, dostaliśmy przepyszną, ciepłą rybkę i bułę do zapchania głodnych gąb.
Uciekliśmy z portu na cypel, a tam - same cuda. Pusto. Pięknie. Land's End.
Powróciwszy z Białogóry, błąkamy się wakacyjnie po średnio najbliższej okolicy. Odkrywamy Podlasie, które, chociaż jest kolebką obu naszych dużodomowych rodzin, jest nam jakoś mało znane. Musimy to koniecznie nadrobić, bo już zakochaliśmy się w tej krainie, z jej krętymi rzekami i tak samo krętymi drogami, prowadzącymi przez skansenowate wsie i opłotki.
Zachwycił nas Drohiczyn, jakby żywcem wyjęty z Sienkiewicza, jakby zaklęty w drżącej bańce czasu. W knajpie pod katedrą zostaliśmy nakarmieni do wypęku kartaczami, babką ziemniaczaną, zagubami i świeżonką. Nie wiem, ile to wszystko miało kalorii, ale były to najlepsze kalorie, jakie jadłam w ostatniej pięciolatce. Na pewno wrócimy tam po więcej wrażeń kulinarnych i etnograficznych.
Jechał chłop przez Bug. Wiózł ze sobą buk. Dałby Bóg, aby buk nie wpadł w Bug.
I przepłynęliśmy przez Bug...
A na drugim brzegu można było kupić taki prześliczny dworek! Ech, gdyby tylko Mama znała jakiś sposób na zbicie większej kasy... jakiś alchemik z recepturą na produkcję złota mile widziany. Od zaraz, pliz.
Tegoroczne wakacje zapamiętamy też jako kamień milowy w rozwoju Tomasza, który z dnia na dzień nauczył się jeździć na dwóch kółkach! O ulgo! O potencjalne wycieczki, których wysyp blokowany był przez nienawistne dwa kółeczka, plączące się za rowerem! O wolności jechania po wertepach, bez konieczności ciągnięcia za sobą jęczącego dziecka, któremu kółko albo kręciło się w powietrzu, albo utykało na amen w piachu! Yes, he can!!!
Wakacje zawiodły nas też w krainę sadów, czyli w okolice Grójca. Tamże Mamę po raz kolejny trafił jasny szlag. Otóż drzewa w sadach uginają się od czereśni, których nikt nie zrywa, bo... spadłyby ich ceny. No jasne, Mama płaci na bazarku w Falenicy dychę za kilogram sercówek, których siostry gniją na drzewku, trzymając cenę. Szliśmy sobie drogą przez pola i sady, opychając się czereśniami, wiśniami, porzeczkami... Dlaczego sadownicy nie wpuszczą ludzi do swoich sadów - kliencie zerwij sobie sam! Taki klient, narwawszy sobie kosz owoców, byłby ważony i podliczany przy wyjściu z sadu i płaciłby bezpośrednio hodowcy, pomijając jakieś głupie skupy. Sama przyjemność i korzyść dla obu stron. To nie, lepiej, niech się marnuje. Wrrrr.
Jeszcze przed nami dużo dobrych wakacyjnych chwil. Staramy się na razie nie myśleć o szkołach i innych uciemiężeniach człowieczych. "Pomyślę o tym jutro"- mawiała Scarlett O'Hara. To niezła rada.